Pacific Rim: „Obywatel Kane” wśród blockbusterów – recenzja
Data premiery w Polsce: 12 lipca 2013Wielkie roboty tłuką wielkie potwory w Pacific Rim. Czy człowiek, który wciąż ma w sobie choć trochę z dziecka, mógłby odpuścić sobie film opowiadający właśnie o takich starciach? Jakoś trudno jest mi to sobie wyobrazić. Osoby wychowane na japońskiej Godzilli, "Ultramanie" oraz anime traktujących o mechach od najmłodszych lat czekały na taką produkcję i w końcu ich marzenie się spełniło.
Wielkie roboty tłuką wielkie potwory w Pacific Rim. Czy człowiek, który wciąż ma w sobie choć trochę z dziecka, mógłby odpuścić sobie film opowiadający właśnie o takich starciach? Jakoś trudno jest mi to sobie wyobrazić. Osoby wychowane na japońskiej Godzilli, "Ultramanie" oraz anime traktujących o mechach od najmłodszych lat czekały na taką produkcję i w końcu ich marzenie się spełniło.
Guilermo del Toro od początku był szczery. Nie udawał, że tworzy kino głębokie, wielopłaszczyznowe, które można odczytywać na kilka różnych sposobów, pełne dylematów moralnych, rozterek głównych bohaterów. Pacific Rim miało być widowiskiem, hołdem złożonym gatunkowi monster movies, a dokładnie jego japońskiej odmianie, czyli filmom kaiju. To obraz skierowany do widzów, którzy pacholęciem będąc, z zachwytem wpatrywali się w ekran telewizora, kiedy leciały kolejne odcinki "Generała Daimosa", Gojira niszczyła miasto, tocząc bój z Ghidorah, a w późniejszym czasie Eva o1 starała się unicestwić kolejnego Anioła.
Próżno szukać tu wyszukanej fabuły i skomplikowanych rysów psychologicznych postaci. Przez umiejscowiony na dnie oceanu portal między wymiarami przedostają się ogromnych rozmiarów bestie. Ludzkość w obliczu nieznanego zagrożenia postanawia się zjednoczyć i buduje potężnych rozmiarów roboty zwane Jaegerami, które mają posłużyć za skuteczną broń do walki z tajemniczym najeźdźcą. Tylko tyle i aż tyle, bo tak po prawdzie, nikogo nie interesuje to, co dzieje się pomiędzy kolejnymi scenami, w których wielkie maszyny naparzają się z wielkimi potworami.
A te momenty zrealizowane są pierwszorzędnie i człowiek ma aż ochotę płakać ze szczęścia, że w końcu doczekał się filmu, o jakim śnił po nocach. Chociaż poniekąd są to też łzy smutku, że chwila ta nastąpiła dopiero teraz, gdy powoli dobija do trzydziestki, a nie wtedy, kiedy miał tych paręnaście lat i po seansie prawdopodobnie chodziłby podekscytowany przez najbliższy miesiąc, co drugi dzień przypominając sobie Pacific Rim na VHS aż do zdarcia kasety. W końcu to trzeba zobaczyć co najmniej kilka razy. Nie ma drugiego takiego filmu, w którym ważący dwa tysiące ton mech zdzieliłby przez łeb przerośniętą maszkarę tankowcem! Jeśli to nie jest esencją zajebistości, to nie wiem, co jest. Bergman i Haneke są fajni, ale w życiu każdego człowieka bywają takie chwile, kiedy Jaegery i Kaiju są dużo fajniejsze.
Projekty robotów oraz ich wykonanie to pierwsza liga. Podczas najmniejszego nawet ruchu widać, jak pracują tłoki, przekładnie i hydraulika. Czuć, że pod pancerzem z gładkich stalowych płyt znajduje się skomplikowany mechanizm napędzający mechy. Szkoda tylko, że poza Gypsy Danger większość Jaegerów nie została należycie wykorzystana i goszczą na ekranie dość krótko. Interesująco wypadają same Kaiju, w wyglądzie których można doszukać się wielu cech ziemskich stworzeń. Poruszają się dość niezgrabnie z uwagi na swój ciężar, ale kiedy trzeba, potrafią być szybkie, a zdolność generowania impulsu elektromagnetycznego czy plucie kwasem czyni je niebezpiecznymi. Same w sobie nie są może szczególnie oryginalne, ale stworzono je z dbałością o szczegóły - na zbliżeniach bez problemu dostrzec można zachodzące na siebie łuski czy fakturę skóry. Sam ich design powstał na podstawie dobrze znanego wzorca, zgodnie z którym swoją fizycznością nawiązują do konkretnych zwierząt. Miły ukłon w stronę klasyki. Del Toro ewidentnie kręcił ten film z pasją i sercem, co widać chociażby po pracy kamery, która w sposób wręcz fetyszystyczny ukazuje pojedynki. Nie da się nie zauważyć wielkiej miłości reżysera do robotów i potworów.
O ile strona wizualna jest bez zarzutu, tak muzyka odrobinę niedomaga. Motyw przewodni jest kapitalny, doskonale pasuje do filmu i już po jednokrotnym przesłuchaniu zapada w pamięć, ale tego samego nie można powiedzieć o pozostałych utworach. Pasują do wydarzeń, w żadnym razie nie przeszkadzają, aczkolwiek nie wyróżniają się niczym szczególnym. Ramin Djawadi jak zwykle dostarcza świetny main theme, ale nie radzi sobie z całością. Casus Gry o tron.
Jak na obraz, który stroną wizualną stoi, zaskakująco dobrze wypada natomiast obsada. Charlie Hunnam wspólnie z Rinko Kikuchi stworzyli zgrany duet, na który patrzy się z przyjemnością. Mako Mori nie jest wyłącznie typowym cukiereczkiem mającym ładnie prezentować się u boku głównego bohatera, ale stanowi równoważną postać, która boryka się z własnymi demonami przeszłości. W tym miejscu ogromne brawa dla malutkiej Many Ashidy wcielającej się w młodszą wersję Mako, bowiem zagrała bez zarzutu, wzbudzając niemałe emocje. Marszałek Pentecost w wykonaniu Idrisa "Dziś Odwołujemy Apokalipsę" Elby to z kolei twardy wojskowy, który wygłasza patetyczne kwestie, by podbić morale podwładnych. Ma też interesującą, ojcowską wręcz relację z Mori. Pomimo prostoty fabuły aktorzy nie zawodzą, kreując bohaterów, którzy będąc zbiorem klisz, nie są płascy jak papier, posiadają swoje motywacje i bez trudu zdobywają sympatię widza. Ambiwalentne uczucia budzi jedynie para naukowców - Geiszler i Gottlieb. Z jednej strony potrafią dostarczyć mnóstwa śmiechu, z drugiej zaś ich przerysowanie chwilami drażni. Na szczęście Ron Perlman w cudacznym garniturze, ze złoconymi butami i rzędem metalowych zębów szybko rozwiewa negatywną aurę.
Trzypłytowe wydanie Blu-ray zawiera wszystko, czego mógłby zapragnąć fan niniejszej pozycji. Na samej płycie z filmem znajdziemy aż czternaście krótkich dokumentów skupiających się na wszystkich etapach powstawania produkcji, zaczynając od inspiracji del Toro starymi serialami anime, przez projektowanie mechów i Kaiju, efekty specjalne, budowanie planów zdjęciowych, szkolenie aktorów w sztukach walki i na muzyce kończąc. A to zaledwie przedsmak tego, co czeka widza na dodatkowej płycie. "Dziennik del Toro" to cyfrowa interaktywna wersja notatnika reżysera, w którym zapisywał najważniejsze rzeczy. Na każdej stronie znajdziemy szereg ikonek, po wybraniu których naszym oczom ukażą się tłumaczone fragmenty wpisów, galerie szkiców koncepcyjnych, plakatów, a nawet nagrania, w których meksykański twórca opowiada o tworzeniu wybranych scen. "Behind the Scenes: The Digital Artistry of Pacific Rim" to z kolei obszerny materiał o stronie wizualnej produkcji, a dokładnie tej cyfrowej części. Obserwujemy, jak na ekranach monitorów świat filmu budzi się do życia. Dokument pokazuje, jak skrupulatnym reżyserem jest Guillermo del Toro, który bezpośrednio nadzoruje pracę grafików i niekiedy osobiście wprowadza drobne zmiany. Nic nie dzieje się bez jego wiedzy. Zaskakujące jest to, jak wiele w filmie jest efektów praktycznych, obecności których nikt by nawet nie podejrzewał. "Behind the Scenes: Shatterdome" to już taka swoista encyklopedia występujących w obrazie postaci, mechów i potworów. Szkice, makiety, wczesne i ostateczne animacje. Wystarczy wybrać interesującą nas pozycję z listy, aby otrzymać do tego wszystkiego dostęp. Uzupełnienie stanowi "Behind the Scenes: Drift Space" w szczegółowy sposób opisujące z osobna każdego z bohaterów. Jeśli film nie nakreślił wystarczająco ich sylwetek, to wspomniane materiały to zrobią. Całość zamykają cztery usunięte sceny z filmu, komentarze audio oraz zabawna kompilacja wpadek z planu. Łącznie ponad 3 godziny dodatków.
Naturalnie jest jeszcze trzecia płyta z filmem w wersji 3D. Nie jestem jakimś szczególnym zwolennikiem tej technologii, ale w tym przypadku trójwymiar faktycznie poprawia wrażenia estetyczne. Nie jest dodany na siłę, głębię obrazu czuć wyraźnie, a zalewająca widza woda podczas pojedynków na morzu czy też lecące w kierunku twarzy stalowe odłamki dają poczucie uczestnictwa w przedstawionych wydarzeniach.
Pacific Rim może i ma banalną fabułę, jest naiwny i naciągany, ale to zwyczajnie wspaniałe widowisko, na którym czas mija w mgnieniu oka. Reżyser nakręcił produkcję "od fana dla fanów", z której bije pasja i zaangażowanie człowieka rozkochanego w wielkich robotach i Kaiju. W zachodniej kinematografii nie ma tradycji filmów o mechach, ten gatunek (nie licząc drobnych wyjątków) w zasadzie nie istnieje w Stanach i Europie. Guillermo del Toro praktycznie jako pierwszy przetarł szlak i nakręcił w Hollywood produkcję, jakiej można by się było spodziewać jedynie po Japonii. Kto wie, może nawet właśnie zapoczątkował nową modę. A jeśli nie, to zawsze można po raz kolejny obejrzeć recenzowane dzieło, zobaczyć, jak Jaeger zakłada monstrualnych rozmiarów poczwarze Nelsona i znów poczuć się jak dziecko, które gdzieś tam drzemie w każdym z nas, nawet jeśli nie zawsze chcemy się do tego przyznać.
Wydanie Blu-Ray |
Dodatki: Cyfrowy artyzm Pacific Rim, Dziennik Del Toro, sceny usunięte, wpadki z planu, materiały zza kulis i wiele więcej |
Język: angielski - 5.1 DTS-HD MA, polski - DD 5.1 (lektor), MAP 5.1, czeski 5.1, węgierski 5.1 |
Napisy: polskie, angielskie, czeskie, hebrajskie, słoweńskie, węgierskie, chorwackie, bułgarskie, rumuńskie |
Obraz: 1.85:1 |
Wydawca: Galapagos |
Poznaj recenzenta
Marcin KargulKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat