Ocaleni: sezon 1, odcinek 4 i 5 – recenzja
Dwa nowe odcinki serialu Ocaleni wreszcie próbują budować jakiekolwiek napięcie i nie polegają na ogranych happy endach. Może to wciąż nie są wyżyny dramaturgii, ale niezaprzeczalnie mały krok w dobrą stronę.
Dwa nowe odcinki serialu Ocaleni wreszcie próbują budować jakiekolwiek napięcie i nie polegają na ogranych happy endach. Może to wciąż nie są wyżyny dramaturgii, ale niezaprzeczalnie mały krok w dobrą stronę.
Po zeszłotygodniowym zamachu cały kraj stanął na równe nogi i rzeczywiście w serialu wyraźnie to czuć – zamieszki, skandujący tłum, władza, która ma związane ręce... Moment napięcia wprowadzony pod koniec ubiegłych odcinków jest o dziwo od samego początku pociągnięty dalej, co jest w tym serialu rzadkością. Twórcy tym razem nie zdecydowali się na to, by rozwiązać cliffhanger i kulminację kolejnym banalnym happy endem, w związku z czym seans rzeczywiście upływa w pewnej atmosferze niepokoju. Co prawda, można nazwać ów niepokój dość błahym, jednak porównując bieżący epizod z poprzednimi, widać wyraźnie postęp w prowadzeniu historii. To całkiem pozytywne zaskoczenie – prawdopodobnie w żadnym jeszcze odcinku Salvation nie mieliśmy do czynienia z tak rozbudowaną i wielowątkową akcją – w dodatku rozciągniętą na pełne dwa odcinki.
Dobrym pomysłem było uczynienie głównym miejscem akcji szpitala, do którego pojechała Grace. Ujęcia na to, co dzieje się w tym samym czasie na ulicy, a także gorączkowe działania Białego Domu, by jednak ten szpital ochronić tylko podkreślają nadchodzące niebezpieczeństwo, a zamknięty i otoczony budynek zdaje się być pułapką bez wyjścia. Na plus także fakt, że Grace i Alonzo nie mogli się stamtąd wydostać w zasadzie przez półtora odcinka – równomierne i (co najważniejsze) sensowne prowadzenie tej akcji bardzo rzuca się w oczy, stanowiąc miłe zaskoczenie w porównaniu do wszystkich bardzo słabych scen z przeszłości. Tutaj nie czuć, że jest to prowadzone na siłę – atmosfera zamieszek udziela się wszystkim, bohaterowie zachowują się całkiem logicznie, a ich działania obserwuje się bez większej irytacji. Jakby nie patrzeć – to już prawdziwy sukces.
Akcja w szpitalu jest prawdopodobnie najbardziej interesującym wątkiem odcinka – sceny w Białym Domu często odbierałam jako naciągane, przegadane i tak naprawdę niepotrzebne. A już zwłaszcza te z Jillian, która od kilku tygodni przesiaduje wyłącznie na strychu, robiąc za sekretarkę Dariusa. Mam wrażenie, że twórcy nie mają na tę postać żadnego pomysłu, co owocuje kolejnymi smaczkami takimi jak jej niezwykła umiejętność zhakowania sieci, czy zarządzanie poufnymi dokumentami. Oto mamy specjalistkę od wszystkiego, jednak tak naprawdę jej historia jest zwyczajnie nudna. Zastanawia mnie również nowy bohater, Nate Ryland, w którego wciela się Madison Smith. Widać wyraźnie, że jest zauroczony Jillian, jednak nie jestem pewna, czy jego intencje są jasne.
Miłość między Liamem a Jillian możemy uznać za zakończoną. Szok i niedowierzanie – przecież była to miłość jak z bajki, a przynajmniej twórcy starali nam się to włożyć do głowy przy okazji wielu banalnych i romantycznych scen. Moment, w którym dziewczyna oddaje Liamowi pierścionek również jest raczej banalny, ale przynajmniej dobrze go rozwiązano – chłopak nie uległ próbie i nie zaczął błagać jej o przebaczenie, czego chyba gdzieś pod skórą się spodziewałam. Jego odbicie w kierunku idei Resist uznaję za przekonujące – Liam to młody człowiek podążający za wzniosłymi ideami, a odkąd Darius pełni obowiązki wiceprezydenta, został tak naprawdę pozostawiony sam sobie i podatny na manipulację. Widać wyraźnie, że mamy tu pewne rozbicie jeśli chodzi o cele głównych bohaterów – przez ostatnie tygodnie większość zajęta była zamachem stanu i Bennettem, a asteroida pozostała wyłącznie na barkach Liama. Jako, że wątek z uzurpatorem można uznać za zakończony (a przynajmniej na razie – przecież Bennett, niczym cotygodniowy złoczyńca z animacji Scooby Doo zapowiada, że to jeszcze nie koniec!), liczę, że w końcu zwrócimy się w kierunku bomb i asteroid – to w końcu tego oczekiwałam po serialu, a jak na razie twórcom udaje się zgrabnie wymykać od interesujących wątków związanych z apokalipsą.
Oczywiście, także i w tych – względnie dobrych – odcinkach nie zabrakło miejsca na absurdy. Kompletnie nie kupuję decyzji ojca Grace o tym, by powierzyć ukrycie ciała Claire współpracownikowi. Doświadczony agent, na którego liczy jego własna przerażona córka, popełnia taką głupotę i jeszcze dziwi się, że ciało znienacka wypłynęło na światło dzienne. Choć w zeszłym tygodniu zaniepokoił mnie fakt odkrycia zwłok kobiety, bieżące odcinki raczej się do tego nie odnoszą. Wszyscy byli zajęci zamieszkami i Bennettem i pewne wątki musiały zostać odłożone na bok. Jednocześnie pokazuje to, że twórcy nie potrafią lub nie chcą prowadzić kilku niezależnych historii w tym samym czasie – trudno ocenić, czy boją się zamieszania w fabule, czy może mają widzów za takich, którzy nie byliby w stanie dotrzymać kroku zawiłej akcji. Przemilczenie wątku Claire pod pretekstem zamknięcia jej w prosektorium to nic innego jak pójście na łatwiznę - nagle w cudowny sposób nikt o niej nie mówi, a ona sama nie pokazuje się w widmowej postaci Grace (to by było ciekawe, zwłaszcza w towarzystwie Alonzo...). No ale nie ma co narzekać – w tym samym czasie nieco bliżej poznaliśmy jej brata detektywa, w związku z czym ewentualna demaskacja Grace może teraz wybrzmieć znacznie bardziej emocjonalnie.
Drugim absurdem, który rzucił mi się w oczy, był ten w ostatniej scenie odcinka numer 5 – Bennett każe swoim żołnierzom celować do głównych bohaterów, aż tu nagle... w całym pokoju zaczynają rozbrzmiewać dźwięki powiadomień z Instagrama czy innego serwisu społecznościowego. Wówczas wszyscy żołnierze, jak gdyby nigdy nic, sięgają po smartfony do kieszeni i przeglądają, co tam się dzieje w świecie. Nie wiem nawet, jak to skomentować. Czasem mam wrażenie, że twórcy na siłę pokazują tu media społecznościowe, by dogonić jakiś dziwny trend – tylko w tych dwóch odcinkach słowo "Twitter" padło niezliczoną ilość razy, podobnie z resztą jak określenie "hashtag". W pewnym momencie zaczyna to razić, bo i zupełnie nie jest potrzebne i jakoś dziwnie brzmi w ustach wiceprezydenta.
Realizacyjnie mam zarzuty głównie do kamery, która w scenach napiętej akcji zachowuje się co najmniej dziwnie. Operator lata z nią na wszystkie strony, chyba po to, by zamaskować stłumione i ostrożne ciosy, jakimi wymieniają się bohaterowie i antagoniści. Boli od tego głowa i trudno patrzy się na takie ujęcia, widząc w nich przede wszystkim przesadę. O efektach specjalnych nie będę mówić, bo od samego początku widać było, na jakim są poziomie. W bieżących odcinkach w podobnym stylu przedstawiono wybuch helikoptera i małego drona, który u schyłku epizodu zagląda tajemniczo przez okno. Animacja komputerowa bije po oczach, ale z drugiej strony nie spodziewałam się niczego innego.
4 i 5 odcinek serialu Salvation to krok w dobrą stronę i choć w dalszym ciągu nie jest to serial najwyższej jakości, przynajmniej seans upłynął neutralnie i bez większych poirytowań. Wcześniej twórcy pod koniec każdego odcinka proponowali lichy cliffhanger by utrzymać napięcie, a tymczasem okazuje się, że najlepiej wychodzi im to właśnie w akcji bieżącej, gdzie dużo się dzieje. Widzę postęp i za to należy się plus.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat