Opowieść podręcznej: sezon 2, odcinek 9 – recenzja
Kolejny odcinek Opowieści podręcznej ponownie skupia się na Serenie Joy. Tym razem dochodzi jednak do czegoś więcej - starcia dwóch światów, które do tej pory nigdy nie miało miejsca.
Kolejny odcinek Opowieści podręcznej ponownie skupia się na Serenie Joy. Tym razem dochodzi jednak do czegoś więcej - starcia dwóch światów, które do tej pory nigdy nie miało miejsca.
Po ostatnich wydarzeniach w domu Waterfordów nadal panuje lodowaty ziąb. Choć Komendant przechadza się korytarzami z uśmiechem i zwraca się do kobiet tonem pełnym uprzejmości, nie sposób wyzbyć się wrażenia jak odrażający jest to człowiek. Joseph Fiennes udało się zagrać to znakomicie – mimo, że jego postać dalej jest pełna klasy, szarmancka i elegancka, już na sam jego widok robi mi się niedobrze. Waterford z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej przypomina potwora w ludzkiej skórze, na czym - jak się zdaje - twórcom wyraźnie zależało. W tym miejscu ich misja rzeczywiście jest zakończona sukcesem – jego zwyczajnie nie da się lubić. Za wzbudzanie tak skrajnych i autentycznych emocji należy się oczywiście wielki plus.
Podobnie jak często miało to miejsce w poprzednich odcinkach sezonu, także i teraz poza June śledzimy Serenę. Rzec można, że to właśnie Serena gra główne skrzypce, a rola Podręcznej została sprowadzona nieco na bok, tak, by dać pani Waterford większe pole do popisu. Odcinek numer 9 skupia się na pokazaniu kompletnego rozbicia bohaterki – Serena prowadzi wewnętrzną walkę z samą sobą i choć ślepo wierzy ustalonym przez Gilead ideałom, powoli zaczyna w niej coś pękać. Na pewno znaczący wpływ miała na to zeszłotygodniowa scena z biciem, kiedy to żona Komendanta uświadomiła sobie, że wcale nie jest taka ważna jak jej się wydawało. Bieżący odcinek prezentuje jej wewnętrzne rozbicie i tęsknotę za normalnością na kilka różnych sposobów – widzimy między innymi subtelny i skryty uśmiech Sereny na widok ściskających się par za oknem samochodu w Kanadzie, podziw dla kobiet zajmujących wysokie stanowiska w kanadyjskim ministerstwie... Podkreślone jest to także za sprawą samej pozytywnej muzyki i jasnego światła, które pada na obserwowany przez nią świat. Podróż Waterfordów do Kanady stała się dla niej odskocznią od codzienności, prawdopodobnie pierwszą od dłuższego czasu i widać wyraźnie, że bohaterce trochę brakuje normalnego dawnego życia.
Początkowo spodziewałam się, że Serena zrobi jakąś scenę podczas pobytu w Kanadzie – być może wbrew woli męża wyzna, jak wygląda rzeczywistość Gileadu, być może poprosi o pomoc... Nic takiego jednak nie miało miejsca, co dodatkowo pokazuje, że jest to kobieta zaślepiona ideologią. Może nam się wydawać, że po pobiciu czy pomiataniu przez Komendanta już na pewno otworzy oczy, tymczasem ona dalej twardo stoi przy swoich ideałach i dalej przekonuje samą siebie, że to wszystko ma większy sens. To, że uważa tak coraz mniej osób, widać jak na tacy, z czego zdaje sobie sprawę także ona sama - wystarczającym znakiem jest nie tylko skandujący i gwiżdżący tłum, ale sam chłód ze strony obcej kobiety w windzie. Zastanawia mnie tylko, czy Waterford jest świadomy przemian, jakie zachodzą w jego żonie. W scenie podróży po Kanadzie, gdy Serena z uśmiechem wygląda przez okno, przygląda się jej bowiem tylko Nick. Waterford zupełnie nie zwraca na Serenę uwagi – albo nie chce widzieć jej emocji, albo jest tak przekonany o tym, że ona stoi po jego stronie, że zwyczajnie szkoda mu czasu na zajmowanie się jej osobą. Może to jednak okazać się zgubne, bo nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od samej Sereny zależy teraz bardzo wiele – za sprawą wymiany zdań z mężczyzną w barze widzimy wyraźnie, że pomoc może być jej zaoferowana z każdej strony. Wystarczy tylko jedno jej słowo, a cały Gilead może runąć jak domek z kart. Kobieta chyba jeszcze nie zdaje sobie sprawy z siły swojej pozycji i tego, że rzeczywiście może coś zmienić. Myślę jednak, że to tylko kwestia czasu lub potrzeba wystarczająco mocnego bodźca, by wreszcie zerwała się z kajdan męża. Zmiany wymagają w końcu chwili, a tak naprawdę Serena dopiero teraz przekonała się, że niewiele znaczy także w oczach reszty świata – w Gileadzie może i jest szanowana i uznawana za „ważną żonę ważnego komendanta”, jednak gdy przychodzi do delegacji poza granice, jej rola sprowadza się jedynie do bycia wizytówką męża, której nikt nawet nie zamierza pytać o głos. Wręcza się jej plan dnia wypełniony herbatkami, robieniem na drutach i obserwowaniem kwiatów – scena w holu była bardzo sugestywna i dało się w niej wyczuć autentyczny ból bohaterki. Bo – jakby nie patrzeć – jest to jednak odrobinę upokarzające, zwłaszcza dla kobiety, która jakiś czas temu była aktywną działaczką polityczną.
Zderzenie się świata Gileadu z demokratyczną Kanadą nie tylko wpłynęło na Serenę, ale i na ogólne wydarzenia w serialu. Najważniejszą sceną odcinka było przede wszystkim ujawnienie listów Podręcznych przez Nicka i Luke’a oraz wybuchający w wyniku tego protest. W chwili obecnej nie mamy wglądu w inne konsekwencje poza widokiem krzyczącego tłumu i przegonieniem Waterfordów z powrotem do domu – trudno powiedzieć, czy rząd Kanady podejmie konkretne działania w celu odbiciu kobiet, czy też uzna, że leży to poza jego możliwościami. Nie da się jednak zaprzeczyć – narodziła się nowa nadzieja i obecna sytuacja jest bardzo wyraźnym sygnałem nadchodzących zmian. Cieszę się również, że Luke i Moira w końcu mieli coś do zagrania – choć ich wyskoki z planszami i hasłami przeciwko Gileadowi wciąż można uznać za mało istotne próby walki z systemem, każde z nich nieco wyraźniej zaznaczyło swoją obecność i rangę dla serialu. I choć w poprzednich epizodach można było zarzucić im bezczynność, teraz nareszcie się to zmieniło – wątek w Kanadzie wypada nawet lepiej niż w Gileadzie i nie mam mu nic do zarzucenia.
Tymczasem po drugiej stronie wciąż znajduje się June, której również towarzyszyliśmy przez pewną część trwania odcinka. Pod nieobecność Waterfordów, kobieta również decyduje się na przeprowadzenie swojej małej rewolucji, która objawia się nawiązaniem sojuszu z Ritą, a następnie – kto by pomyślał – ciotką Lydią. Lydia to chyba postać, która najbardziej mnie w tym serialu zastanawia – prezentowana do tej pory jako bezwzględny i zaślepiony systemem tyran, po raz pierwszy nieco łagodzi swoje surowe zasady i mówi o swoich doświadczeniach z poprzedniego życia. Dzięki temu prezentuje nam się jako kobieta, która dźwiga na barkach odpowiedzialność – jej słowa, że nie jest winna śmierci swojego chrześniaka, były zupełnie zbędne w tak prostej wymianie zdań, a jednak zdecydowała się je podkreślić. Widać, że nie może pogodzić się z przeszłością i teraz za swój główny cel życia obrała ochronę małych dzieci. To doprawdy wymarzony bodyguard dla noworodka, z czego teraz zdaje sobie sprawę także i June. Scena z udziałem dwóch kobiet była krótka i pozornie bardzo prosta, ale dostarczyła naprawdę wielu emocji. Jedno skinienie lodowatej Lydii wystarczyło, bym nawet ja poczuła dziwne uskrzydlenie, podobnie jak uśmiechająca się June.
Intryguje mnie jeszcze młoda żona Nicka, na której ostatnimi czasy kamera skupia się nader często. Tak naprawdę dziewczyna jest nam zupełnie anonimowa – nie wiemy o niej nic poza tym, jak ma na imię i z góry traktujemy jako kogoś nieistotnego (podobnie jak robią to główni bohaterowie, którzy potrafią tylko przymykać na nią oko). Tymczasem dziewczyna na pewno ma swoją historię i wiele do powiedzenia i mam nadzieję, że w swoim czasie zostanie nam to przedstawione. W chwili obecnej obawiam się tylko, że jej udział może stać się gwoździem do trumny Nicka – jeżeli Eden dowie się o ujawnionych w Kanadzie listach, może szybko połączyć fakty i odkryć, kto za to odpowiadał. Teraz tylko od jej moralności zależy, czy Nick zostanie pociągnięty do odpowiedzialności, czy też nie – dziewczyna stoi przed trudnym wyborem: między wiernością systemowi a ufnością wobec męża. Jako, że – jak już wspomniałam – nie wiemy o niej i o jej światopoglądach zupełnie nic, wątek wydaje się bardzo ciekawy i zupełnie nieprzewidywalny. Eden, mimo tego, że jest przestawiana z kąta w kąt, może narobić tu jeszcze wiele kłopotów - Nick dużo ryzykuje i nie jestem pewna, czy w tym lekceważeniu własnej żony jest w stanie zdać sobie z tego sprawę.
Odcinek numer 9 stał się również wyraźnym znakiem na to, że zbliżamy się do porodu, który wcale nie musi być szczęśliwym rozwiązaniem. Jednocześnie zaznaczono, że odcinki drugiego sezonu dzielą większe odcinki czasu, bo June nagle znajduje się już pod koniec ciąży, a jej brzuch jest znacznie większy niż jeszcze tydzień temu. Nie mam nic przeciwko takim przeskokom w czasie, bo są zaprezentowane nienachalnie i nie zaburzają rytmu wydarzeń. Być może finał serialu zostanie zwieńczony właśnie porodem, jednak trudno przewidzieć, jak cała ta sytuacja potoczy się dalej. Wydarzenia z Kanady zrelacjonowane przez Nicka dodały June jeszcze więcej mobilizacji i ponownie przebudziła się w niej kobieta zdeterminowana do walki o siebie i swoje dziecko. Potencjał sytuacji wyjściowej jest ogromny – osobiście pokładam duże nadzieje w kolejnych odcinkach The Handmaid's Tale. Za bieżący epizod - 8/10.
Źródło: zdjęcie główne: Hulu
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat