Orphan Black: sezon 4, odcinek 10 (finał sezonu) – recenzja
Kolejny sezon Orphan Black za nami. Finałowy odcinek był przeplatanką absurdalnego humoru i zaawansowanej genetyki doprawioną sporą dawką akcji i dramatu. Pozostawia po sobie jednak o wiele więcej pytań niż udzielonych odpowiedzi.
Kolejny sezon Orphan Black za nami. Finałowy odcinek był przeplatanką absurdalnego humoru i zaawansowanej genetyki doprawioną sporą dawką akcji i dramatu. Pozostawia po sobie jednak o wiele więcej pytań niż udzielonych odpowiedzi.
Odcinek rozpoczyna się od drobnej chwili szczęścia, których nie często można doświadczyć w tym serialu. Cosima wraz z Susan Duncan odtworzyły oryginalny genom, na bazie którego powstały projekty Leda i Castor. To osiągnięcie może zakończyć widmo nadchodzącej śmierci dla wszystkich klonów. Wydawać by się mogło, że do tego momentu dążył cały sezon, jednak jak się okazuje, zwycięstwo Clone Club jest jedynie powierzchowne. Tak na dobrą sprawę jest to dopiero wstęp, którego dalszy ciąg będzie nam dane zobaczyć w następnym sezonie.
I na tym właśnie polega całym problem z ostatnim odcinkiem czwarteej serii. Na chwilę przed finałem załoga Orphan Black ogłosiła, że serial został przedłużony o kolejny sezon, który będzie ostatecznym zamknięciem całej historii. Jak się okazuje, ta wiadomość jest bardzo przydatna w interpretacji finału, ponieważ wątki ciągnące się od dość dawna nie zostały rozwiązane praktycznie w ogóle. O ile oglądając z odcinka na odcinek, wydawało się, że jesteśmy coraz bliżej rozwiązania wszelakich konfliktów, o tyle finał pozostawia spore poczucie niedosytu. Scenarzyści bawili się z widzami w kotka i myszkę (laboratoryjną?), podrzucając coraz to smaczniejsze kąski fabularne, które w efekcie nie były znaczące dla całości. Były przyjemne dla oka, wzbudzały emocje, ale nie były aż tak istotne same w sobie.
From Dancing Mice to Psychopaths nie odstaje swoim poziomem od poprzedników. Jest gładkim połączeniem charakterystycznego dla Orphan Black poczucia humoru oraz mrocznej, duszącej atmosfery walki o przetrwanie. Szczerze powiedziawszy, o ile początkowe odcinki zapowiadały krok w stronę nowych rozwiązań, o tyle końcówka ukazała cofnięcie się w utarte schematy z poprzednich sezonów. Ponownie doświadczyliśmy konfrontacji pomiędzy siostrzanymi klonami, chociaż tym razem w nieco bardziej krwawej wersji. Kolejny raz sięgnięto po wątek prawie umierającej Cosimy, której pomaga nie kto inny, jak nieobecna przez większość sezonu i uznana wcześniej za zmarłą Delphine Cormier. Wróciliśmy do punktu wyjścia, gdzie klony skupione wokół Sary Manning muszą się zjednoczyć i stoczyć walkę z organizacją, która zajmuje się eksperymentami na ludziach. Nieważne, czy jest to DYAD, Brightborn czy Neolucjoniści - idea jest po prostu taka sama. Każda kolejna organizacja jest brutalniejsza, posiada tylko większy kapitał i podobny plan: zniszczyć krnąbrne klony projektu Leda.
Budowany przez lwią część odcinków wątek Brightborn, a wraz z nim postać Evie Cho jako głównej antagonistki, został rozwiązany zaskakująco szybko i bez większych fajerwerków. Jej miejsce szybko zastępuje Rachel, która bryluje swoim bezdusznym podejściem do swoich sióstr. Jako jeden z klonów wcale się z nimi nie utożsamia, pragnąc jedynie władzy i to tej na najwyższym szczeblu Neolucjonistów. W międzyczasie pojawia się tajemnicza grupa, która żyje gdzieś w zakamarkach wyspy, na której do tej pory miała swój dom Susan oraz Rachel. Wszystko to miało być mroczne, pełne sekretów, a wyszło zaskakująco płytkie i nie do końca proste w odbiorze, tym bardziej że zapowiedziano pojawienie się „człowieka stojącego w cieniu za kurtyną”, który jest odpowiedzialny za stworzenie ruchu Neolucjonistów. Według szczątkowych informacji powinien liczyć sobie ponad sto lat. Czyżby kolejny cud genetyki i techniki?
Temu serialowi nie można odmówić jednego, mianowicie bardzo dobrego odwzorowania postaci. Tatiana Maslany jak zwykle błyszczy swoim kunsztem aktorskim, wcielając się w kolejne klony. Na tym polega właśnie ten zawód: nie widzimy aktora, ale bohatera, którego portretuje. Pod tym względem Orphan Black nie ma sobie równych, pozwalając zapomnieć, że mamy do czynienia nieustannie z jedną i tą samą aktorką. Co prawda odcinek finałowy pozbawiony był perełki każdego sezonu, czyli sceny skupiającej wszystkie klony w jednym pomieszczeniu, jednak jest to zrozumiałe z punktu widzenia fabuły. Sestry, jak to mówi Helena, rozproszyły się nieświadomie, a większości z nich grozi poważne niebezpieczeństwo. Praktycznie każdy z główniejszych wątków kończy się cliffhangerem, jednoznacznie zapowiadając nadejście kolejnego sezonu.
Niewątpliwie finał był mroczniejszy od poprzednich odcinków. Dostarczył mocniejszych niż zazwyczaj emocji, pozostawiając widza z wielkim znakiem zapytania na końcu. Był dobry, ale nie wybitny. Nie wyczerpał całego potencjału, traktując niektóre wątki dość po macoszemu. Czy to z braku czasu, czy wyniku obranej konwencji odcinka, naprawdę zabrakło kilku momentów wyjaśniających, co się dzieje z pozostałymi klonami. Dość zgrabny balans pomiędzy Sarą, Cosimą oraz Rachel nie wystarczył, by w stu procentach cieszyć się z tego, co się widziało. Pocieszne momenty humorystyczne, których i tym razem nie zabrakło, były zdecydowanie miłą odskocznią od duszącej atmosfery zapowiadającej nieuchronny dramat.
Orphan Black kończy czwarty sezon stabilnie, przygotowując dobry grunt pod kolejny. Miejmy nadzieję, że twórcy tym razem zaskoczą nieco większą głębią prowadzonych wątków, a zwłaszcza poziomem ich skomplikowania. Na razie można odetchnąć z ulgą, że (jeszcze) nasze ulubione klony żyją, choć wcale nie mają się tak dobrze, jak byśmy sobie tego życzyli.
Źródło: zdjęcie główne: BBC America
Poznaj recenzenta
Paulina WiśniewskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat