Po heroicznej walce i szokującym finałowym występie podczas ostatnich Głodowych Igrzysk Katniss i Peeta szykują się do swojego udziału w Tourneé Zwycięzców. Ich życia nie wyglądają już tak jak przedtem. Teraz są parą zakochanych, których rzekoma miłość i przyszłość mają stać się pożywką dla mas. Wrzuceni na siłę w role celebrytów muszą postarać się uspokoić nastroje społeczeństwa i stłamsić zarzewie buntu, który Katniss wywołała swoją niesubordynacją na arenie - w przeciwnym wypadku ich bliskich czeka marny los. Stłumić raz wzbudzoną nadzieję nie jest jednak łatwo, więc prezydent Snow uznaje, że Katniss musi zostać wyeliminowana, i to w taki sposób, by nie budzić podejrzeń. Pomysł jest banalnie prosty - na 75. Głodowych Igrzyskach wystąpią trybuci wylosowani z poprzednich zwycięzców. Dla Katniss oznacza to jedno: powrót na krwawą arenę.
Zmiana reżysera Igrzyskom śmierci wyszła zdecydowanie na dobre. Francis Lawrence opowiada historię w bardzo dynamiczny sposób, jednocześnie sprawnie unikając chaosu i zbytniego rozwlekania fabuły. Narracja jest ostra, surowa i bardzo przekonująca, bo bazuje przede wszystkim na naturalistycznej szczerości emocji bohaterów. Reżyser obdarzył swoich aktorów dużym zaufaniem i to widać na ekranie; każdy z nich nadał swojej postaci inny, oryginalny ton, a wizja Lawrence'a nie przyćmiła ich wysiłków, by stworzyć bohaterów nietuzinkowych. Na pochwałę zasługują nowe nazwiska w obsadzie, bo Jena Malone, Amanda Plummer czy Jeffrey Wright spisali się znakomicie, oddając charaktery swoich postaci. Z kolei Sam Clafin w roli na pozór aroganckiego bawidamka Finnicka nie do końca wykorzystał potencjał bohatera, choć technicznie nie można mu niczego zarzucić.
Atutem filmu jest oczywiście zachwycająca Jen Lawrence, która wykonała niesamowitą pracę w kreowaniu postaci Katniss. Mimo że nigdy nie byłam fanką tej bohaterki, Lawrence czuje się w jej skórze jak ryba w wodzie. Ponieważ widz jest przeprowadzany przez wydarzenia filmowe oczami Katniss, jej kreacja była najważniejsza, a Jen Lawrence udało się pokazać wszystko: wycofanie, wątpliwości, narastające poczucie odpowiedzialności za tłumy. Subtelnie ukazano przemianę z dziewczyny w młodą kobietę, a proces dojrzewania w świecie Igrzysk nieodzownie wiąże się z dylematami moralnymi i skomplikowanymi emocjami, których nawet główna bohaterka nie do końca rozumie. W gestach, mimice i ekspresji Lawrence doskonale widać to wszystko.
The Hunger Games: Catching Fire z ogromnym szacunkiem podeszło do książkowego pierwowzoru, pozostając mu wiernym w bardzo dużym stopniu. Nie dodano niczego, co niepotrzebnie zamotałoby akcję, której klarowna przejrzystość świetnie łączy się z ulotnymi niedopowiedzeniami. Doskonale widać to na przykład w postaci Effie czy Caesera, gdzie pod zakłamaniem ubranym w finezyjne piórka momentami widoczny jest paniczny strach. Ta część Igrzysk jest mroczniejsza, poważniejsza i dużo bardziej ostra. Polityczne i społeczne tło tyranii Panem wyziera z każdej szczeliny i chwyta w swoje szpony, nie pozwalając zapomnieć, że za pełnymi blichtru przyjęciami Kapitolu czai się system, dla którego ludzie nie są niczym więcej, jak elementami machiny żerującej na strachu i braku nadziei.
Błędy, które popełnia film, wynikają tylko i wyłącznie z pierwowzoru historii, którą opowiada, dlatego muszą być mu odpuszczone. Za momentami niestabilną emocjonalnie Katniss i jej problemy miłosne winić można tylko Suzanne Collins, bo zarówno reżyser, jak i Jen Lawrence zrobili wszystko, by rozterki bohaterki nabrały głębszego wyrazu. Film odrobinę traci swój mocny wydźwięk w chwili rozpoczęcia się zmagań na arenie, ale za przerost formy nad treścią trudno winić Lawrence'a, który jedynie oddał ducha książki - to w niej drugie Igrzyska straciły coś ze swojej surowości i mocy. Jednak po trosze wynika to też z ich swoistego celu i zakończenia, które są tak odmienne od tego, co oglądaliśmy w poprzedniej części. Zaczyna się nowy etap, a tak poważnie nie było nigdy wcześniej.
The Hunger Games: Catching Fire z cudowną lekkością i wyczuciem przenosi widza do świata Panem, coraz odważniej pokazując jego brutalność i tyranię. Choć film trwa prawie dwie i pół godziny, dynamiczne przejścia między kolejnymi sekwencjami sprawiają, że nie ma czasu na nudę, a prawie każda scena jest soczysta i silnie zakotwiczona w fabule. Najlepiej widać to w końcówce, która rozegrana została po mistrzowsku - zamiast wzniosłych i patetycznych mów, wystarczyły zbliżenia na rozedrganą emocjami twarz głównej bohaterki. The Hunger Games: Catching Fire nie stanowi zamkniętej opowieści, ale jest wprowadzeniem do ostatniej części trylogii, a po zaserwowanym cliffhangerze jestem pewna, że za rok zobaczymy się w kinach.