Macall Polay/HBO
Witaj na Złotym Szczycie w trzęsącym się w posadach Gotham – otwórz puszkę piwa i wybierz stronę sporu albo przepadnij w nicości. Pingwin w 6. odcinku ugruntowuje swoją pozycję jako jeden z najlepszych seriali komiksowych w historii. Twórcy produkcji raz jeszcze oferują widzom osobliwy paradoks: z jednej strony ekranową opowieść ogląda się ze ściśniętym gardłem, z drugiej można poczuć się tak, jakby ktoś do tego gardła przystawiał nóż. Atmosfera gęstnieje tak mocno, że odór porozrzucanych po ulicach worów śmieci i przepełniające mieszkania Crown Point przeraźliwe zimno stają się niemal namacalne. Z tej jedynej w swoim rodzaju poetyki brudu wyłaniają się ludzie z krwi i kości: szefowie gangów stojący przed wyborem, który na zawsze zmieni układ sił w mieście, Victor przeobrażający się w kata, podążająca śladami tytułowej postaci Sofia i wreszcie on, samozwańczy obrońca uciśnionych i zarazem "kłamca, narcyz i morderca", Oswald Cobb. Żaden z odbiorców nie ma wątpliwości, że w tym rozsadzanym mafijnymi porachunkami pejzażu nędzy i rozpaczy w ostatnich tygodniach zrodziło się coś bezgranicznie autentycznego. Ot, mroczna strona prawdy o człowieczeństwie rozwalcowanym korupcją, przestępczością i biedą. Złoty Szczyt w przewrotny i niezwykle dosadny sposób nie tylko rozwija najważniejsze dla serialu wątki, ale i bierze na warsztat skomplikowane dylematy moralne na czele z tym, jak dziś postrzegamy koncepcję "prawa do miasta". Czapki z głów. Przecież o takie produkcje komiksowe walczyliśmy/nic nie robiliśmy (niepotrzebne skreślić), prawda?
W ostatnim odcinku twórcom Pingwina udaje się znaleźć złoty środek w kwestii tego, co wcześniej mogliśmy uznać za największy mankament opowieści: narracyjnego rozdźwięku pomiędzy skupianiem się na jednej bądź wielu postaciach jednocześnie. W Złotym Szczycie szansę nadpisania swoich losów dostają więc zarówno poszczególni bohaterowie (Oz, Sofia, Victor, Francis, Eve), jak i zbiorowość – głowy mafijnych rodzin, pracujący dla Cobba czy pozbawieni prądu mieszkańcy najbiedniejszych dzielnic, ze wściekłością spoglądający na rozświetlony ratusz miasta. Pogłębiające się rozwarstwienie społeczne i tąpnięcia w strukturze klasowej zawsze doprowadzają do narodzin trybunów ludu. W przypadku Gotham staje się nim Pingwin, przy czym motorem napędowym jego działań jest oportunizm. To populista pełną gębą, który w umiejętny sposób diagnozuje wrogów (rada miasta, rodziny Gigante i Maroni) i nawołuje do buntu tudzież krwawej rewolucji. Darmowy Bliss na ulicach i zawiązanie wielkiego, mafijnego sojuszu traktuje wyłącznie jak kolejne elementy układanki mającej wynieść go na tron przestępczego świata Gotham. Starcie z Sofią i Salem już pochłania pierwsze ofiary. Sęk w tym, że na horyzoncie widać o niebo mocniejsze uderzenia – te, które Oza mogą trafić w samo serce.
Choć w Złotym Szczycie znacznie mniej jest Sofii, wcielająca się w jej rolę Cristin Milioti znów udowadnia, że zasługuje na obsypanie najważniejszymi nagrodami telewizyjnymi. Rozmowa z Eve, w trakcie której obie kobiety w ekspresowym tempie zdołały uchwycić cząstkę duszy Pingwina, jest absolutnie fenomenalna; to jedna z tych małych wielkich scen, które potrafią przebywać w umyśle na długo po seansie. Tym bardziej że jej bezpośrednią konsekwencją staje się znakomity cliffhanger, w ramach którego obecna głowa rodziny Gigante wchodzi do mieszkania z łomem w ręku i spogląda na tańczących Victora i Francis. Chylę czoło przed sposobem, w jaki odpowiedzialni za serial eksponują chorobę matki Oza i przepełniające jej głowę demony. To poruszanie się od wybuchów irracjonalnej złości po obwarowane ogromnym ładunkiem emocjonalnym momenty pozorowanej normalności znakomicie oddaje psyche w stanie rozkładu. Z jednej strony chcesz kibicować Bogu ducha winnej staruszce. Z drugiej wciąż pamiętasz o tym, że na tytuł Matki Roku nigdy nie zasługiwała. Jest też młody Aguilar, który w imię Pingwina musi zabić zdesperowanego w materii finansowej Squida. Powiem wprost: gdy po raz pierwszy zobaczyłem Rhenzy'ego Feliza w innym serialu komiksowym, Runaways, wydawał mi się idealnym kandydatem na jednego z najbardziej irytujących aktorów młodego pokolenia. Nie mogłem się bardziej pomylić; kapitalnie portretuje on targanego wielkimi rozterkami emocjonalnymi i moralnymi Victora, przemycając w pokryty brudem i brutalnością świat Cobbów ludzki pierwiastek. Bo przecież Pingwin, podobnie zresztą jak Batman od Matta Reevesa, to opowieść o człowieku zawieszonym w rzeczywistości, w której granica między dobrem a złem została raz na zawsze zatarta. Przeklęty nihilizm? Być może, ale zaserwowany tak, że na ekranie aż iskrzy.
Przed nami dwa ostatnie odcinki, które – jak chyba wszyscy zakładamy – skupią się na oddaniu skali wielopoziomowej wojny gangów w Gotham i ukazaniu jej następstw. Jest coś niezwykle ożywczego w fakcie, że w przededniu tej krwawej batalii twórcy Pingwina postanowili naszkicować emocjonalne położenie najważniejszych dla całej historii bohaterów, ale pamiętali przy tym o często bezimiennych mieszkańcach Crown Point; przyjęcie perspektywy wypchniętych poza społeczny margines ludzi pozwala nam lepiej uświadomić sobie, dlaczego wszystko, co dzieje się w mieście Oswalda Cobba, przywodzi na myśl siedzenie na beczce prochu. Cieszy również fakt, że tuż pod nią, w podziemiach Gotham, życie zaczęło tętnić. Nawet jeśli pod dyktando Oza i jego narkotykowego biznesu, w kontekście dalszej eksploracji świata Matta Reevesa wypada mieć nadzieję, że da się tu usłyszeć pohukiwania sowy... A może całego ich trybunału? Zanim jednak do tego dojdziemy, zanim ulice miasta znów spłyną krwią, czas porozmawiać o tym, co najważniejsze. To już najwyższa pora, aby zastanowić się, czy Pingwin ma serce? Z pomocą w udzieleniu odpowiedzi na to pytanie przychodzi Sofia Gigante i jej łom. Witajcie w Gotham. To miasto Was pochłonie.
Poznaj recenzenta
Piotr Piskozub