foto. materiały prasowe
Za reżyserię odpowiedzialny jest Brian Skiba, dla którego to nie jest pierwsze filmowe rodeo – wcześniej miał styczność z filmami utrzymanymi w podobnym tonie, a nawet gatunku. W filmie Rewolwerowcy nie widać jednak, by jakkolwiek te wcześniejsze doświadczenia zaowocowały czymś więcej niż pokazem schematów i klisz do odhaczenia w ramach tak przyjętej konwencji. W trakcie seansu miałem nawet wrażenie, że oglądam bardzo ubogą adaptację gry Red Dead Redemption 2, bo widzimy tutaj przez większość czasu kilka inspiracji, fascynacji i bardzo mało świeżości.
Wszelkie niedociągnięcia próbuje się przypudrować szarym filtrem i sporą ilością akcji. Skład bohaterów zestawiony z wyrzutków niczym szczególnym się nie wyróżnia, a tylko Nicolas Cage i jego absurdalnie zła rola jest gotowa wybudzić widza z letargu. Sceny, w których cytuje fragmenty z Biblii i mówi z dziwną chrypą, przypominają aktorstwo metodyczne, jakie uprawiał w Jaja w tropikach Kirk Lazarus, grany przez Roberta Downeya Jr.. Problem w tym, że wówczas RDJ parodiował właśnie takie aktorstwo w filmie będącym satyrycznym komentarzem, a Cage dając z siebie sto procent, właśnie w takim kierunku poszedł w produkcji zrealizowanej w poważnym tonie.
Rewolwerowcy to ten typ filmu, który pod względem technicznym wygląda całkiem przyzwoicie. To nie tak, że sceny strzelanin wypadają tanio lub uzyskano efekt komiczny w trakcie krwawych pojedynków. Tutaj raczej wszystko trzyma się kupy, podobnie jak scenografia i warstwa muzyczna. Do tego dochodzą naprawdę dobrzy aktorzy, bo główna rola przypadła choćby Stephenowi Dorffowi. Problem w tym, że fabuła pozbawiona jest czegoś, co jakkolwiek wzbudzałoby emocje w trakcie oglądania.
Akcja rozpoczyna się w 1903 roku w Nowym Jorku, gdzie dochodzi do strzelaniny. W jej trakcie śmiertelnie ranny zostaje Robert Keller. Jego brat, Thomas (Stephen Dorff), zmuszony jest oddać strzały w obronie własnej — do napastnika, którym okazuje się potomek rodu Rockefellerów. To w praktyce oznacza dla Thomasa podpisanie wyroku śmierci. Cztery lata później widzimy mężczyznę wciąż ukrywającego się na południu, starającego się przetrwać, choć nieustannie ścigany jest przez łowców nagród. Znajduje schronienie w miasteczku Redemption, którego mieszkańcy — w większości również poszukiwani — upozorowali własne śmierci i pogrzeby. Miejscowy fotograf Ben (Nicolas Cage) dokumentuje wszystko na dowód aparatem, a po „śmierci” i symbolicznych narodzinach pod nową tożsamością uciekinierzy żyją dalej u boku Jericho (Costas Mandylor), przywódcy bandy.
Muszę przyznać, że nawet pisząc te słowa wyżej, poczułem, że tkwił w tym filmie spory potencjał, bo brzmi to naprawdę ciekawie. Problem w tym, że western to nie tylko strzelaniny, tutaj też przydałoby się pobyć więcej z postaciami i zarysować ich profile charakterologiczne. Wydarzenia u Skiby dzieją się bez jakiegokolwiek scenariuszowego rozwinięcia. W miasteczku pojawia się tajemnicza kobieta z dzieckiem, wiemy, że jej przeszłość jest powiązana z Thomasem, ale wszystko musimy brać na słowo honoru, bo przez cały film wspólnych interakcji jest niewiele. Wcześniej nie zarysowano kontekstu, dlaczego doszło do zamordowania potomka Rockefellera, a nawet nie ma szczególnie udanego podbudowania konfliktu Thomasa z jednak żyjącym bratem, bo twórcy nie są tym zwyczajnie zainteresowani. Robert pojawia się w miasteczku ze swoim gangiem i rozpoczyna się polowanie, ale nawet ten element nie jest szczególnie atrakcyjny. Już wiele razy widzieliśmy to w kinie, gdzie nietypowa grupka połączona przykrymi doświadczeniami stara się zjednoczyć w walce z wrogami. Ci, którzy przeszli na ścieżkę dobra, muszą stoczyć bój z tymi, którzy nie zamierzają zbaczać ze ścieżki zła. Film nie oferuje jednak za wielu niuansów psychologicznych, a pojedynki szybko stają się powtarzalne i nieciekawe.
Największą bolączką Rewolwerowców jest to, że ten film nie jest w ogóle autentyczny. Realizowany na poważnie western zyskuje w momencie, gdy bohaterowie są wiarygodni, a świat przedstawiony jest skrupulatnie zaplanowany. Tutaj dialogi przyprawiają o ból głowy, a bohaterowie wyglądają tak, jakby larpowali western, niż faktycznie byli związani z minioną epoką. Stephen Dorff gra na jednej nucie, Heather Graham gra bardzo teatralnie, a Nicolas Cage poleciał jak nigdy dotąd, co może bawić, ale z pewnością jeszcze bardziej utrudnia utrzymanie filmu w tonie, jaki był intencją reżysera. Wciąż jednak to właśnie Cage sprawia, że nawet gorsze i absurdalne sceny jakkolwiek da się zapamiętać. Szczególnie ta z szubienicą, którą warto analizować pod kątem tego, jak nie reżyserować takich sekwencji.
Jest zatem gęsto, jak w rasowym westernie, ale to tylko fasada sztuczności nałożona na film pozbawiony ciekawego scenariusza i wypełniony aktorami, którzy chyba sami nie wierzą w swoich bohaterów. W taki sposób westernu nie da się przywrócić do łask. W najgorszym wypadku takie filmy ten proces skutecznie powstrzymują.
Poznaj recenzenta
Michał Kujawiński