Ród Guinnessów: sezon 1 - recenzja
Ród Guinnessów to nowy serial od twórców Peaky Blinders. Jednak porównania do wielkiego hitu z Cillianem Murphym mogą produkcji Netflixa tylko zaszkodzić. To nie jest ten poziom, to nie jest podobna historia. No i nie ma kogoś, kto by ten projekt pociągnął za sobą na szczyt.

Ród Guinnessów był zapowiadany jako Sukcesja w świecie Peaky Blinders. Już na starcie produkcja Netflixa nie mogła sprostać oczekiwaniom wynikającym z takich porównań. Poziom musiałby być kosmiczny, aktorzy wejść na niespotykany poziom. Scenariusz musiałby być jednym z najlepszych w historii telewizji. Umówmy się, Rodowi Guinnessów bardzo daleko do Peaky Blinders i jeszcze dalej do Sukcesji. I chodź bardzo stara się być podobny do sagi o rodzinie Shelbych, to jednak robi to tylko w sposób powierzchowny. Od strony technicznej niczego tutaj nie brakuje. Jest odpowiednia, bardzo przekonująca scenografia. XIX-wieczny Dublin to miasto pary i błota. Klimat portu i browaru został odpowiednio utrzymany. Do strojów i lokacji nie można się przyczepić. To ładny obrazek, któremu jednak zdecydowanie brakuje życia.
Od samego początku Ród Guinnessów cierpi na brak choćby jednej charyzmatycznej postaci. Edward w zasadzie ma być mini wersją Tomasa Shelby'ego, a Arthur swojego imiennika z międzywojennego Birmingham. Zgadza się co najwyżej dynamika ich relacji. Oczywiście nie chodzi o to, by porównywać jeden do jednego, zaraz przestanę to robić i ocenię sam właściwy serial. Jeszcze tylko jedna uwaga. Anne Guinness – nie wiem, czy to miał być ktoś na wzór Siobhan Roy czy Beth Dutton. Czy może rzeczywiście twórcy chcieli zrobić z niej pozbawioną jakiejkolwiek charyzmy zwykłą prostą kobietę, która nie ma zbyt wiele do powiedzenia w żadnej kwestii. Ona dosłownie nie ma zdania na żaden temat, a jednak jakimś cudem ostatecznie mamy w niej widzieć kobietę sukcesu. Finalne rozstrzygnięcia wątków rozjeżdżają się z tym, co widzimy na ekranie.
A widzimy w sumie niewiele. Chyba największy zarzut do tego serialu jest taki, że więcej dzieje się za kulisami niż na ekranie. Ta produkcja jest szarpana, nie wiedzieć czemu pędzi na łeb na szyję, zamiast spokojnie skupić się na budowaniu postaci i przedstawianiu wydarzeń. Zamiast tego mamy ciągłe przeskoki, podczas których dzieją się rzeczy, o których po chwili jesteśmy informowani. Ktoś wziął ślub, ktoś jest w zupełnie innej sytuacji niż jeszcze dziesięć sekund wcześniej. To niekiedy jest totalnie irytujące. Jakby twórcom zabrakło miejsca na pokazanie czegoś ciekawego. Jakby przedstawienie większej perspektywy było ważniejsze od intrygujących szczegółów. Ten serial bardziej niż na akcji stoi na pokazaniu pseudoarystokratycznych gierek. Naprawdę niewiele jest w tym wszystkim mięsa. Niewiele się dzieje. Praktycznie nie uświadczycie w tym jednego naprawdę zajmującego dialogu. Wszystko jest nazbyt teatralne, jakby ten XIX wiek ciążył twórcom, jakby nie potrafili uciec od pompatyczności i pewnej sztuczności czy nawet sztywności tamtej epoki.
Co dziwi, bo przecież Steven Knight potrafił obracać się w podobnych sytuacjach. Nie wracam już do Peaky Blinders, bo to nie ma sensu, ale było przecież Tabu (do tej pory nie rozumiem, jak można było szybko nie pociągnąć tego w drugim sezonie). Twórca pokazał też, że umie budować zarówno postacie, jak i dialogi (Ugotowany, Locke). Nie wiedzieć czemu nie przełożyło się to jednak na poziom Rodu Guinnessów. Moim zdaniem zabrakło charyzmatycznych aktorów. To oni są solą wielkich produkcji. Bez nich dostajemy ledwie półprodukt. Serial poprawny, do obejrzenia i zapomnienia. Serial, którego nie powinno się porównywać do dzieł wybitnych, bo zwyczajnie nie miał narzędzi, by im dorównać.
Jeszcze parę słów o strukturze serialu. Dzieje się on na trzech płaszczyznach, które rzadko się ze sobą przecinają. Sam początek serialu przypomina nieco scenę otwierającą Gangi Nowego Jorku. Niemal jeden do jednego mamy przeniesione tutaj to, co lata temu zaprezentował Martin Scorsese. Tyle tylko, że bez efektownego zwieńczenia. Mamy do czynienia raczej z ubogą choreografią walk, co także jest dość mocnym argumentem in minus. Nie przekonuje szara eminencja firmy Guinnessów, czyli Sean Rafferty. Ma być niby twardym, bezwzględnym, działającym na granicy prawa i bezprawia oprychem od załatwiania wszelkich problemów, ale ja tego nie kupuję. Przez większość czasu jest raczej groteskowym pieskiem prowadzonym na smyczy przez swoich panów i ujadającym bardzo głośno na komendę. Brakuje w tej postaci czegoś żywego, czegoś prawdziwego, jakiejś nutki szaleństwa i znów się powtórzę – charyzmy.
Druga płaszczyzna to świat arystokracji i to tu spędzimy niestety najwięcej czasu. Gry salonowe to nie jest chyba coś, czego oczekiwali widzowie. Bardzo dużo jest tutaj nic niewnoszących, mocno wymuszonych rozmów. Brakuje głębi, brakuje pomysłu, brakuje praktycznie wszystkiego. Wątki gnają na złamanie karku, jest ich bardzo dużo, ale żaden nie jest w pełni angażujący. Jeśli protagoniści są nijacy, to nie ma określenia opisującego tego, jak marni są antagoniści. Właściwie to takich w tym sezonie nie uświadczymy. Wygląda na to, że Guinnessowie walczą z własnymi wewnętrznymi nieprzyjaciółmi, są wszakże praktycznie przez nikogo nie niepokojeni. Budowanie zagrożenia stoi na niskim poziomie. Naprawdę nie ma realnego wroga, tylko jakieś znów zakulisowe przypuszczenia, że to i to może zniszczyć ich ród.
Wreszcie trzecia płaszczyzna. Potraktowana całkowicie po macoszemu. Wątek amerykański. Kilka krótkich scen, przerysowana, prawie komediowa rola Jacka Gleesona, którego postać jest napisana zwyczajnie źle. Najpierw samo wprowadzenie zakrawa na absurd, a potem jest tylko gorzej i gorzej. Aż do fatalnego finału. Nie rozumiem, czemu nie można było temu wątkowi poświęcić więcej czasu. Ten serial powinien skupić się na zdecydowanym rozbudowaniu wątków z pierwszych czterech odcinków. To powinna być o wiele bardziej angażująca historia. Twórcy powinni byli dać sobie więcej czasu w tym świecie.
W tle jest jeszcze muzyka, którą chyba najtrudniej jest mi ocenić. Momentami bowiem strasznie ona przeszkadza i kompletnie nie pasuje do sytuacji, momentami jest zbyt głośna i denerwująca. Nie mogę też zrozumieć, dlaczego dwukrotnie w tym sezonie użyto piosenki, która była motywem przewodnim serialu Strefa gangsterów, i która dość mocno kojarzy się z tym niewątpliwym przebojem tego roku. Z drugiej jednak strony, gdy twórcy sięgają po motywy typowo irlandzkie czy fajne rockowe brzmienia, to jest to miód na uszy, który podbija w sposób efektowny emocje wywoływane przez to co na ekranie. W tym aspekcie, jak w wielu innych, Ród Guinnessów jest szalenie niekonsekwentny i nierówny.
Nie nastawiajcie się na nowych Peaky Blinders, ale nawet jeżeli odrzucicie te zbyt wysokie oczekiwania, Ród Guinnesów raczej nie da Wam zbyt wiele satysfakcji z seansu. Ładne widoki przemysłowego Dublina, XIX-wieczny klimat, widok skrajnie biednej Irlandii, to wszystko nie rekompensuje braków w scenariuszu, a aktorzy mimo iż dają z siebie wszystko, jeszcze długo nie wskoczą na najwyższą półkę. Ten projekt ma raczej marne, żeby nie powiedzieć zerowe, szanse na zostanie w jakikolwiek sposób kultowym. Za dużo tu potknięć, słabego montażu i pasji. Nie widać, by twórcy oddali temu serialowi serce. Raczej chcieli nie zardzewieć i dać coś a la swoje wielkie hity. Serial robiony na pół gwizdka, bez wielkich nazwisk i bez oczekiwań na to, że ktoś powie o nim jako o wielkim dziele.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński


naEKRANIE Poleca
ReklamaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1968, kończy 57 lat
ur. 1967, kończy 58 lat
ur. 1987, kończy 38 lat
ur. 1972, kończy 53 lat
ur. 1992, kończy 33 lat

