Śniadanie ze Scotem
Tradycyjne wzorce rodziny ukształtowane w kulturze zachodniej przyzwyczaiły nas tego, że jeszcze dziś wielu z nas niemal bezrefleksyjnie przyjmuje za normę stereotyp kobiety zajmującej się dziećmi i domem, a mężczyzny pracą i karierą.
Tradycyjne wzorce rodziny ukształtowane w kulturze zachodniej przyzwyczaiły nas tego, że jeszcze dziś wielu z nas niemal bezrefleksyjnie przyjmuje za normę stereotyp kobiety zajmującej się dziećmi i domem, a mężczyzny pracą i karierą.
Co za tym idzie, odwrócenie tego porządku i postawienie przedsiębiorczego samca w roli – na przykład – niańki, musi być brzemienne w skutki. Jak to – facet zajmujący się dzieckiem? Przecież to śmiechu warte, to musi źle się skończyć! Na tym schemacie bazowało wiele filmów: Pan Mamuśka z 1983 roku, Super Tata z 1999, oraz – w pewnym sensie – Był sobie chłopiec z 2002. Produkcje te obfitowały najczęściej (wyjątkiem jest tu ostatni wymieniony przeze mnie tytuł, ale o tym później) w dość banalny, ocierający się o slapstickowość humor sytuacyjny i zakończone były optymistycznym morałem, że jeśli facet bardzo chce, to nie tylko nie doprowadzi do zagłady świata, ale nawet nauczy się opiekować potomkiem. Podobny motyw pojawia się i w omawianym przeze mnie filmie Śniadanie ze Scotem – opowiada on bowiem o chłopcu, który po tragicznej śmierci matki musi zamieszkać ze swoim wujem Samem – bezdzietnym kawalerem. Jak produkcja Lauriego Lynda wpisuje się w przedstawiony przeze mnie wzór? Cóż – przede wszystkim, trudno mówić tu o tradycyjnym modelu rodziny, gdyż wspomniany wuj jest gejem i mieszka ze swoim partnerem o imieniu Eric.
[image-browser playlist="609201" suggest=""]
Wszystko, co zostaje nam pokazane na samym początku filmu, zdaje się powielać opisany powyżej schemat. Panowie bynajmniej nie są zachwyceni koniecznością zajęcia się obcym niemalże dzieckiem. Zaniepokojony jest zwłaszcza Eric, który boi się naruszenia ich dotychczasowego spokoju, a także tego, że nowe obowiązki utrudnią mu jego pracę (kiedyś był mistrzem gry w hokeja, teraz pracuje jako dziennikarz sportowy). Ojciec chłopca co prawda żyje, ale mieszka gdzieś w Ameryce Południowej i nie kwapi się, by przyjechać po syna: nasi bohaterowie nie mają więc wyjścia i muszą zaopiekować się Scotem, co już od samego początku okazuje się trudnym zadaniem. Dzieciak przybywa bowiem wraz z naręczem kolorowych (w szczególności różowych) strojów i gadżetów, pachnących słodko kosmetyków, bransoletek i innych podobnych przedmiotów, wśród których najmniej dziwacznym wydaje się boa z piór. Ponadto ma zwyczaj śpiewać kolędy (mimo że jest październik), uwielbia musicale (co gorsza, w ogóle nie interesuje się sportem!) i nie widzi nic złego w całowaniu kolegów z klasy. A to tylko początek problemów... Eric postanawia "nauczyć go normalności" – tłumaczy sobie, że to ułatwi młodemu życie, i że wtopienie się w tłum oraz ukrywanie swojej prawdziwej natury i gustów to najlepsza droga. Ale czy walka z odmiennością to na pewno dobre rozwiązanie?
Produkcja Lynda tylko pozornie przypomina lekką familijną komedią o mężczyznach wychowujących dziecko – nie jest też jedynie zbiorem żartów sytuacyjnych, wynikających z ekstrawaganckich zachowań tytułowego bohatera. Pod lekką, nieco cukierkową fabułą kryją się całkiem poważne kwestie dotyczące tożsamości – i nie tylko tej związanej z orientacją seksualną, ale i ogólną „sztuką bycia sobą”. Widzowi zaprezentowane są dwie postawy – Scota, który nie kryje się ze swoją innością i Erica, ukrywającego swój homoseksualizm i kreującego się na twardziela, by uciec przed nadaniem mu łaty „cioty”. Morał filmu jest raczej banalny i łatwy do przewidzenia.
Obraz analizowany pod względem cech gatunkowych wypada całkiem dobrze. Akcja rozwija się dość szybko, fabuła jest spójna, dialogi są dobrze napisane. Nie mam też nic do zarzucenia poziomowi humoru, jaki obecny jest filmie. Twórcy dawkują go widzom w odpowiednich ilościach i natężeniu, urozmaicają nim zarówno dialogi, jak i sekwencje sytuacyjne. Najwięcej go oczywiście w scenach z udziałem odtwórcy głównej roli, Noahem Burnettem. Jego kreacja zasługuje na ogromną pochwałę – gra on niezwykle naturalnie, a jego postać jest chyba najbardziej wiarygodną i autentyczną ze wszystkich, jakie pojawiają się w filmie. To osiągnięcie jest o tyle godne podziwu, że rola, jaka mu przypadła, wymagała od niego czasem balansowania na granicy groteski – wywiązał się z tego zadania wzorowo. Aktorzy grający jego opiekunów, Cavanagh i Shankman wypadają przy nim wręcz blado, a ich interpretacje są "sztywne" – choć to ostatnie może być całkowicie zamierzone: wszak w obrazie właśnie o to chodzi, że Sam i Eric tkwią w kajdanach pozorów, które sami sobie narzucili – a młody Scot ich z nich wydobywa.
[image-browser playlist="609202" suggest=""]
Zdaję sobie sprawę, że to komedia, więc nie powinnam oczekiwać od niej specjalnego realizmu, ani krzywić się na cliché zawarte w morale. Zresztą, jako obraz komediowy, służący relaksowi i rozrywce Śniadanie ze Scotem sprawdza się całkiem dobrze i w tej kwestii nie mam mu nic do zarzucenia. Mimo to po seansie odczuwałam pewien niedosyt. Być może przyczyną jest to, że w przypadku tej konkretnej fabuły szczęśliwe zakończenie wypada (nawet jeśli wziąć poprawkę na gatunek filmowy) wyjątkowo nierealnie. Abstrahując od kwestii związanych z coming outem Erica – rzeczywistość aż nazbyt często pokazuje, jak kończy się w naszym społeczeństwie odstawanie od reszty i wyłamywanie się spod tradycyjnych, konserwatywnych stereotypów. Nie mówię, że podobne uczucia będą towarzyszyć każdemu z widzów – we mnie jednak wywołał on, zamiast dobrego nastroju smutną refleksję: „ach, żeby tak było w rzeczywistości…”. Jednakże nie tylko ta naiwność jest irytująca, lecz także duża zachowawczość, z jaką potraktowano temat. Poruszane jest zagadnienie spraw mniejszości seksualnych, ale tak, żeby nikt się nie oburzył. Sam i Eric zachowują się, jakby byli parą, ale... współlokatorów. Nie oczekuję oczywiście ostrej erotyki – ale przesadna ostrożność w ukazywaniu ich relacji (szczytem bliskości jest jedno[!] objęcie partnera ramieniem) nie wpływa dobrze na wiarygodność samych postaci. O trudnościach, jakie spotykają tych „innych” niby się mówi, ale zupełnie ich nie widać – jakby nad obrazem czuwali cenzorzy pilnujący, by zły duch realizmu trzymał się jak najdalej od produkcji.
Mimo tego wszystkiego, Śniadanie ze Scotem ogląda się całkiem miło, jeśli potraktować film tylko jako lekką komedię na deszczowe popołudnie i nie oczekiwać od niego niczego poza funkcją rozrywkową. Warto też zobaczyć go to po, by pomarzyć sobie, jak wyglądałby świat, gdyby ludzi stać było na nieco więcej i tolerancji i otwartości wobec innych.
Ocena: 6,5/10
Poznaj recenzenta
Karolina WróbelDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat