Spektakularny upadek heroicznej muzyki amerykańskiego superbohatera
Słuchając tej kompozycji, można się poczuć zgorszonym. Nie tyle samym odejściem od stylistyki Alana Silvestriego z pierwszej odsłony "Kapitana Ameryki", ale ogólną bylejakością i anonimowością ścieżki dźwiękowej Jackmana.
Słuchając tej kompozycji, można się poczuć zgorszonym. Nie tyle samym odejściem od stylistyki Alana Silvestriego z pierwszej odsłony "Kapitana Ameryki", ale ogólną bylejakością i anonimowością ścieżki dźwiękowej Jackmana.
W chwili obecnej studio Marvela przeżywa swój renesans. Rokrocznie pompuje setki milionów dolarów w kolejne spektakularne produkcje, które zgodnie z założeniami przynoszą przynajmniej dwukrotnie większe zyski. A wszystko dzięki komercyjnemu sukcesowi swoistego rodzaju eksperymentu, jakim niewątpliwie był film "Avengers". I to właśnie za jego sprawą wiele się zmieniło w sposobie podejścia do superbohaterów. Przede wszystkim przestano ich traktować jak posągi z marmuru, a w samą konwencję wprowadzono więcej luzu. W takim duchu powstała zatem trzecia część "Iron Mana" i druga odsłona "Thora". Z dużym zdziwieniem przyjąłem więc fakt, że zapowiadana od dłuższego czasu kontynuacja przygód Kapitana Ameryki stanowić miała zupełne przeciwieństwo tej niezobowiązującej rozrywki. Oto bowiem przerysowany w pierwszym filmie narodowy symbol walki ze złem rzucono w sam środek afery szpiegowskiej, czyniąc zeń wyjętego spod prawa uciekiniera, starającego się za wszelką cenę dociec prawdy. Brzmi znajomo? Nawiązań do nolanowskiej konwencji Batmana jest tu co niemiara. I nie chodzi bynajmniej o sam duszny, mroczny klimat, ale o zaskakujący realizm kreowanych postaci, a także położenie większego nacisku na aspekt fabularny, nawet kosztem warstwy wizualnej. Wiele zmieniło się również pod względem muzycznym.
Kiedy świat obiegła informacja, że za muzykę weźmie się Henry Jackman, wiele osób szykowało się na dynamiczną, choć niezbyt zaskakującą w treści ilustrację – ścieżkę odwołującą się zarówno do spuścizny Silvestriego, jak i specyficznego warsztatu Jackmana. Popełniona kilka lat temu oprawa do "X-Menów" pozwalała żywić nadzieję na poprawnie odnajdujące się w filmie rzemiosło - i pod tym względem nie ma większego zaskoczenia. Największym szokiem, jaki towarzyszyć może odkrywaniu ścieżki dźwiękowej, jest natomiast drastyczna zmiana konwencji. Odejście od heroicznej, tworzonej w coplandowskim duchu ilustracji miało sens, zwłaszcza w kontekście dosyć mrocznego klimatu rozpościerającego się nad kadrami "Zimowego żołnierza". Jackman poszedł jednak o krok dalej. Wszechogarniający patos zastąpił chłodnym, elektronicznym sound designem stojącym w sprzeczności z dotychczasową logiką muzycznego interpretowania tej klasy superbohatera. Usprawiedliwieniem podjęcia takich działań jest poniekąd wątek spisku oraz postać tajemniczego przeciwnika, którego kreacja przywołuje na myśl batmanowego Bane’a. Niemniej tak dalece posunięta industrializacja brzmienia odcisnęła swoje negatywne piętno na autonomiczności ścieżki. Muzyka Jackmana stała się wiernym sługą strony wizualnej, nie dając nic w zamian, a tym bardziej nie stwarzając przestrzeni do nawiązania kontaktu z odbiorcą. Drobną rehabilitacją są sporadyczne powroty do americany – niestety dosyć powściągliwe w wykonaniu, próbujące tylko naśladować kreślone przez Silvestriego wzorce. Co ciekawe, te patetyczne frazy utożsamiane są ze społecznym wizerunkiem narodowego bohatera. Innymi słowy, kompozytor stawia się w roli adwokata broniącego dobrego imienia Steve'a Rogersa, wyrolowanego przez swoją "firmę". Pod względem funkcjonalnym muzyka Jackmana spełnia zatem swoje podstawowe zadania.
Cienka granica między tolerancją przyjętej konwencji a estetycznym bublem zostaje przekroczona w momencie, gdy sięgamy po album soundtrackowy. To właśnie krążek wydany nakładem Hollywood Records i Intrady obnaża wszystkie mankamenty partytury - a jest ich bardzo wiele. I nie chodzi mi bynajmniej o samą ideę ekstensywnego wykorzystania elektronicznego brzmienia. Wszystko rozbija się o miałkość materiału, który ostatecznie trafił na płytę. Oto bowiem poza kilkoma wyjątkami jest to głównie industrialna, wtórna do bólu tapeta dźwiękowa, która do pełnego zrozumienia potrzebuje klarownego kontekstu wizualnego. Na szczęście nie wszystko musi tu być racjonalizowane kadrami filmowymi.
Architektura ścieżki budowana jest na dwóch suitach tematycznych. Na pierwszy plan z oczywistych względów wysuwa się postać Kapitana Ameryki. Kompozytor zamyka swoje impresje w prawie dziesięciominutowym "Captain America". Jest to typowy utwór koncepcyjny, służący za bazę do formowania późniejszych elementów ilustracji. Wpływów warsztatu Hansa Zimmera nie sposób tu nie zauważyć. Już sam fakt, że suita przybiera formę progresywnie rozwijanej melodii, świadczy o inspiracji metodologią pracy Niemca. Nie tylko zresztą o kwestie techniczne rozbija się nasza ciekawość. Uwagę zwraca osadzony na ostinato dwunutowy temat do złudzenia przypominający motyw z "Batmana". Natomiast temat głównego bohatera pojawia się dopiero w piątej minucie i od tego właściwie momentu kompozycja zaczyna walczyć o uwagę odbiorcy. Szkoda tylko, że w chwili, gdy dochodzimy do najciekawszych aranży, utwór zostaje stopniowo wyciszony. Jest to jedno z najgłupszych rozwiązań, jakie serwuje nam ten soundtrack. Czyż nie lepszym byłoby na przykład zastąpienie tego utworu muzyką z napisów końcowych?
Niewiele ciekawszym doświadczeniem będzie analogiczna suita stworzona dla postaci Zimowego Żołnierza. W jednym z wywiadów Henry Jackman opowiadał, że otrzymawszy propozycję napisania ścieżki dźwiękowej do sequela "Kapitana Ameryki", postanowił dokonać pewnego eksperymentu. Wykorzystując obszerną bazę sampli, stworzył sześciominutowy, bardzo mroczny, ale i drapieżny kawałek, po czym puścił go decydentom studia. Pomysł musiał trafić na podatny grunt, bowiem kompozytor dostał zielone światło na rozwijanie tych śmiałych idei. Sęk w tym, że ich śmiałość zakorzeniona jest głęboko w pewnym źródle inspiracji. I tu po raz kolejny powracamy do trylogii Nolana, a dokładniej do "Mrocznego rycerza", którego "Why So Serious?" cytowane jest z chorą wręcz fascynacją.
15 minut – dokładnie tyle zajmuje nam rozpracowanie ścieżki dźwiękowej do "Zimowego żołnierza". Po co więc tracić czas na pozostałą godzinę upłynniania tego materiału do mniej lub bardziej rzucającej się w ucho ilustracji? To pytanie należałoby skierować do autorów albumu soundtrackowego. Przede wszystkim zapytałbym o sens katowania odbiorcy beznamiętną tapetą, jakiej doświadczamy w utworach "Frozen in Time" oraz "Hydra". Nic konstruktywnego nie wnosi również pulsująca akcja z rozpoczynającej film sekwencji szturmu na Lemurian Star oraz ataku na głównodowodzącego TARCZĄ. Balsamem na zbolałe od nadmiaru elektroniki uszy wydaje się sporadycznie powracający temat Steve'a Rogersa. I tutaj warto zatrzymać się nad dwoma highlightami partytury. Pierwszym z nich będzie świetna interpretacja tematu przewodniego w "Taking a Stand". Patetyczna, dobrze zorkiestrowana fanfara dowodzi, że Henry Jackman potrafi pisać fajną, przebojową muzykę. Z typową americaną mamy natomiast do czynienia w równie patetycznym, ale za to bardziej dostojnym "The Smithsonian".
I tu pojawia się zasadnicze pytanie. Czy dla tych kilku utworów warto inwestować w cały album? Śmiem wątpić, tym bardziej że w ramach zapychacza dorzucono nam dwie piosenki całkowicie rozbijające mroczny klimat partytury. Osobiście jestem zawiedziony tą kompozycją. Mimo że kontekst filmowy nieco poprawił moje zdanie o tym soundtrackowym potworku, jestem święcie przekonany, że Jackman mógł powalczyć o jakiś lepszy produkt. Wcześniejsze prace pokazują, że stać go na więcej niż odgrzewanie starych kotletów i zapychanie filmowych scen beznamiętnym sound designem. Póki co "Zimowy żołnierz" ląduje na ostatnim miejscu w rankingu ścieżek dźwiękowych do filmów Marvela.
Poznaj recenzenta
Tomasz GoskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat