Sposób na morderstwo: sezon 4, odcinek 8 – recenzja
Za nami zimowy finał Sposobu na morderstwo. Od dawna żaden serial nie zostawił mnie z tak mieszanymi uczuciami, jak ten.
Za nami zimowy finał Sposobu na morderstwo. Od dawna żaden serial nie zostawił mnie z tak mieszanymi uczuciami, jak ten.
Niewątpliwie największym plusem jest sam fakt, że poznaliśmy wydarzenia z feralnej nocy – do tej pory posiadaliśmy strzępkowe informacje. Czy tłumaczą one wszystkie zagadki, z którymi zmagaliśmy się od początku sezonu? Można odpowiedzieć – prawie tak. Czy zatem będziemy w pełni usatysfakcjonowani po obejrzeniu odcinka? Skłaniałbym się jednak ku odpowiedzi bardzo negatywnej.
Przede wszystkim serial oszukał swoich widzów, ponieważ nie było żadnego morderstwa. Oczywiście jest poszkodowany walczący o życie w szpitalu, dużo krwi oraz podejrzany o popełnienie niegodnych czynów. Mamy to wszystko, ale nie w takiej formie, jak pierwotnie sugerowano. Kilkukrotnie pokazano nam zakrwawioną Annalise, podpowiadając, że to właśnie ona może być jedną z głównych sprawczyń tragicznych wydarzeń. Tymczasem Annalise pozostaje poza całą tą sprawą, a o jej szczegółach dowiaduje się dosłownie w ostatniej chwili. To właśnie z tego powodu nadal nie potrafię określić, czy taki zabieg mi się podoba, czy nie.
Wątek “morderstwa” ciągnął się od pierwszego odcinka nowego sezonu. Okazuje się jednak, że jest to rodzaj nieszczęśliwego wypadku. Miał on miejsce w nieodpowiednim czasie i miejscu. Gdyby nie atmosfera wielkiego planu Michaela, Oliviera, Ashera i Laurela, to samopostrzelenie Simona byłoby po prostu żałośnie śmieszne, niczym w typowej slapstickowej komedii. Właśnie to rozwiązanie pozostawia najbardziej mieszane odczucia. Zdaję sobie sprawę, że serial niejednokrotnie obfitował w podobne przypadki, podczas których ktoś zginął, ktoś kogoś nieumyślnie zabił, choć nie było to w gruncie rzeczy przemyślanym posunięciem. Tym razem cała idea, by Simon postrzelił się w tak banalny sposób, wydaje się po prostu przesadzona.
Skoro jesteśmy przy negatywach, to warto wspomnieć również o nieszczęsnym terapeucie, dr Issacu. Póki co jego rola w tragicznych wydarzeniach nie ma większego znaczenia. Mało tego, zaczynam coraz bardziej wątpić w jakąkolwiek potrzebę, by ta postać pozostawała w serialu. W dalszym ciągu nie przekonuje mnie jego terapia, na którą uczęszcza Annalise. Najprościej mówiąc, wydaje się po prostu zbędna i każdy kolejny odcinek coraz bardziej mnie w tym utwierdza. Jeśli miała stanowić swoistego rodzaju przypomnienie dla przeszłości Annalise i bolesnych wydarzeń, dotyczących utraty dziecka, można to było zrobić mniejszym kosztem, ale z równie zauważalnym efektem.
Jednak zimowy finał serialu ma czym się bronić. Odcinek ogląda się bardzo dobrze, poza kilkoma fabularnymi bzdurami. Od pierwszych sekund narzucone zostało – znane z pierwszego sezonu – szybkie tempo. Pokazywanie wydarzeń, a potem cofanie się w czasie, by je od początku wytłumaczyć, okazało się strzałem w dziesiątkę. Akcja utrzymuje się w ten sposób na stałym poziomie, bez dłużyzn, przegadanych scen (może poza tymi z Isaakiem), dostarczając oczekiwanej rozrywki. Ogień emocji podsyca fakt, że tym razem na końcu odcinka czeka utęskniona prawda, która zaspakaja fantazję widzów. Nie ma nawet znaczenia to, że owa prawda nieco rozczarowuje. Dotarcie do niej po pełnych zwodzenia, sugerowania i nęcenia ośmiu odcinkach jest nagrodą samą w sobie.
Na dużą uwagę zasługuje tutaj postać Michaeli, której kreacja podobała mi się najbardziej nie tylko w samym odcinku, ale także w całym sezonie. Konkretna, rzeczowa, szybka reakcja na zaistniały problem wznosi jej postać na nieco wyższy poziom niż pozostałych bohaterów. Zrobiono z niej – jeszcze niedoskonałą – kopię Annalise z początku serii. Z zaskoczeniem przyznaję, że ten pomysł nabiera bardziej realnych kształtów. Już nie tylko Frank jest chłopcem zdolnym załatwić wszystko, lecz także Michaela zaczyna pokazywać pewnego rodzaju talent w tej dziedzinie.
Nie zabrakło też Bonnie, która jednak – wbrew wcześniejszym podejrzeniom – nie zrezygnowała z Annalise, jakkolwiek by to nie brzmiało. Ich relacja, chwiejąca się na linii romansu i niezdrowej zależności, powraca niczym bumerang. Choć nie do końca widzę ich jako ewentualną parę, to trzeba przyznać, że dodaje nieco rumieńców do dość ciężkiego, ale wartkiego odcinka. Tym bardziej, że jest doskonałym gruntem pod przyszłe konflikty w serialu.
Jednak największym zaskoczeniem był wątek Annalise. Główna bohaterka przez praktycznie cały epizod nie robiła tak naprawdę nic. Równie dobrze mogło jej tam nie być, a akcja nadal biegłaby swoim rytmem. Wszystko zmienia się w kilku ostatnich minutach. Końcówka była jakby wyjęta prosto z Chirurgów, oferująca skomplikowany poród i akcję reanimacyjną nowonarodzonego dziecka. To właśnie było kolejną manipulacją scenariusza, która czyni ten odcinek tak bardzo trudnym do jednoznacznej oceny.
Dlaczego serial wzbudza bardzo mieszane uczucia? Mianowicie pod warstwą dobrej jakości epizodu, z odpowiednią dynamiką i energią dostajemy słabą fabułę. Nie spodziewałam się pójścia na taką łatwiznę. Mimo wszystko ocena jest dobra, bo jakby nie patrzeć, był to jeden z najlepiej zrealizowanych i najciekawszych odcinków sezonu, który oglądało się bez mrugnięcia okiem. Budzi kontrowersje, działa na nerwy i zmusza – chociażby – do narzekania. Co najważniejsze – przez końcowe rozczarowanie – pozostanie w pamięci na dłużej.
Poznaj recenzenta
Paulina WiśniewskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat