foto. materiały prasowe
Akcja filmu zaczyna się w roku 1982, tuż po sukcesie, jaki Bruce Springsteen odnosi z albumem The River. To właśnie ten krążek czyni z niego gwiazdę. Wszyscy dostrzegają w nim ogromny talent, który może zmienić rynek muzyczny. Świat stoi przed nim otworem. Wytwórnia niecierpliwie czeka na kolejny album – oczami wyobraźni widzi wypełnione po brzegi stadiony, wyprzedane trasy koncertowe, liczne wywiady, wizyty w popularnych programach telewizyjnych, a nawet udział artysty w hollywoodzkich produkcjach.
Tyle że sam artysta tego nie widzi. Nie chce być bożyszczem tłumów, rozpoznawanym przez każdego na ulicy i podziwianym przez miliony. Jedyne, czego pragnie, to tworzyć muzykę, która oddaje to, co w danym momencie czuje. Dlatego wynajmuje dom w Colts Neck w stanie New Jersey, z którego pochodzi, i zaczyna pracować nad kilkoma bardzo prywatnymi utworami. Ma to być pewnego rodzaju katharsis – muzyczny dialog z samym sobą, próba przepracowania kilku traum z dzieciństwa, a może nawet sposób na zrozumienie siebie.
Reżyser i scenarzysta Scott Cooper uczynił właśnie ten fragment życia Springsteena tematem swojego filmu. Po przeczytaniu książki Warrena Zanesa o powstaniu albumu Nebraska uznał, że dzięki niej lepiej zrozumiemy muzyka i poznamy go z wrażliwszej strony. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, bo przekonał samego artystę, by dał zielone światło na powstanie filmu o sobie. Wielu twórców próbowało wcześniej namówić go, by zgodził się na stworzenie filmowej biografii, ale konsekwentnie wszystkim odmawiał. Nie czuł, by jego życie nadawało się do zekranizowania. Obawiał się, że byłaby to przesłodzona laurka.
Cooper przekonał go jednak, że nie chce robić biografii legendy, lecz pokazać człowieka, który przez muzykę walczy ze swoimi demonami. Springsteen: Ocal mnie od nicości to nie klasyczna biografia, lecz znakomite studium walki z depresją i próba rozliczenia się z przeszłością – tą, która go uwiera, ale jednocześnie stanowi źródło artystycznej inspiracji. Wynikiem tej chęci wewnętrznego oczyszczenia jest nagrana w domowych warunkach kaseta, której zawartość staje się pewną obsesją artysty. Chce on, by w tym surowym stanie stała się jego kolejnym albumem. Walczy jak lew z każdym, kto stara się ją oczyścić lub zmienić.
W obrazie Coopera podoba mi się to, z jakim zrozumieniem traktuje on Springsteena i jego otoczenie, a także to, w jaki sposób ukazuje artystę, który walczy o siebie i swoją sztukę. Nie ma tu próby ubarwienia życiorysu, nadania mu rockandrollowego sznytu czy szukania sensacji. Jest cisza, ból oraz otoczenie, które rozumie swojego przyjaciela i stara się z całych sił pomóc mu w dotarciu do celu. Nie ma tu walki "z nim", a jedynie walka "u jego boku".
Nie jest to film łatwy. Na pewno nie jest nastawiony na masowego odbiorcę. Tempo jest dość powolne, a energicznych momentów scenicznych – takich jak w Rocketmanie czy Bohemian Rhapsody – tutaj nie znajdziemy. Springsteen: Ocal mnie od nicości to zupełnie inny rodzaj biografii, skupionej bardziej na procesie twórczym niż na pokazaniu genezy narodzin gwiazdy rocka. To raczej opowieść o trudnym dzieciństwie i dorastaniu w domu sterroryzowanym przez ojca alkoholika.
Rolę Springsteena powierzono Jeremy’emu Allenowi Whitowi, który idealnie do niej pasuje. Aktor znalazł sposób, by zainteresować widza i realistycznie ukazać ból człowieka pragnącego rozliczyć się z przeszłością, choć nie do końca wiedzącego, jak to zrobić. Źródłem tego bólu jest skomplikowana relacja z ojcem. Mężczyzna nie potrafił pogodzić się z tym, że jego życie nie potoczyło się tak, jak sobie wymarzył, że nie jest w stanie zadbać o rodzinę tak, jak na to zasługuje. Ten ból rzuca cień na jego relacje z żoną i małym Bruce'em, który nie umie sobie z tym wszystkim poradzić. Dorosły już Springsteen boi się, że popełni błędy ojca – tak bardzo, że nie potrafi zbudować trwałych związków z ludźmi, których kocha. Ucieka przed nimi, gdy tylko poczuje, że się do nich zbliża.
Te wszystkie emocje widać w oczach Whita. Co więcej, aktor większość utworów wykonuje sam, znakomicie oddając barwę głosu Springsteena. Robi to na tyle przekonująco, że momentami można się zastanawiać, czy śpiewa on, czy sam Bruce.
Springsteen: Ocal mnie od nicości to świetne kino — takie, po którym człowiek, jak po wysłuchaniu albumu Nebraska, musi na chwilę przystanąć i zastanowić się nad tym, co zobaczył i usłyszał. Nie jest to kolejna popcornowa biografia przeładowana kolorowymi momentami i stadionowymi obrazkami. Jeśli miałbym szukać porównań, bliżej jej do Kompletnie nieznanego niż do Elvisa. I bardzo mi to odpowiada, bo mogę poznać prawdziwego artystę, a nie jego wyobrażenie.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiRedaktor naczelny naEKRANIE.pl. Dziennikarz filmowy. Publikował między innymi w: Wprost, Rzeczpospolita, Przekrój, Machina, Maxim, PSX Extreme. Fan twórczości Terry’ego Pratchetta. W wolnym czasie, którego za dużo nie mam, gram na PS4, czytam komiksy ze stajni Marvela i DC, a jak nadarzy się okazja to gram w piłkę. Można go znaleźć na: