Star Trek: Lower Decks: sezon 1, odcinek 10 (finał sezonu) - recenzja
To był finał Star Trek: Lower Decks, który mógł ostatecznie postawić kropkę nad i. Wszystkie klocki wpadły na swoje miejsca, a serial już wie, czym chce być.
To był finał Star Trek: Lower Decks, który mógł ostatecznie postawić kropkę nad i. Wszystkie klocki wpadły na swoje miejsca, a serial już wie, czym chce być.
W pewnym sensie finał Star Trek: Lower Decks ma wszystko, co powinien mieć świetny ostatni odcinek każdego serialu. Bez względu na to, czy to animacja, aktorska wersja czy przedstawiciel jakiegoś określonego gatunku. Rozłożenie akcentów pomiędzy akcją, przygodę, zaskoczeniami, smaczkami dla fanów uniwersum, budową emocji i wprowadzaniem do 2. sezonu jest idealne. To tylko 20-minutowy odcinek, a działo się więcej niż w wielu innych razem wziętych. Twórcy mają pomysł i doskonale wiedzieli, jak się pośmiać z czegoś startrekowego (te reakcje kosmitów na to, że każdy statek Gwiezdnej Floty to na pewno Enterprise), ale też jak opowiedzieć tę historię, by naprawdę można w końcu coś poczuć. Fakt, że w kluczowym momencie Riker i Deanna Troi przylatują bohaterom na ratunek, to niespodzianka, która nie tylko dała trochę efekciarstwa, ale jeszcze pozwoliła na luźniejsze spojrzenie na bohaterów Star Trek: Następne pokolenie. Co więcej, powiązanie Rikera z Mariner jest intrygujące, bo twórcy muszą ich znajomość dopasować do kanonu.
Cała historia ma kluczowe związki z rozwojem bohaterów. Każdy tutaj zyskuje, ale najbardziej Rutherford i Mariner. Ten pierwszy odkrywa nowość w cybernetycznej wstawce, która pozwala mu do woli zmieniać nastroje. Prosty zabieg generujący czasem dziwacznie humorystyczne sceny. No i to właśnie on staje się kluczem do uratowania wszystkich podczas walki z napastnikami. Mariner w relacji z matką dochodzi do kulminacyjnego momentu. To pozwala na działania bohaterki w zgodzie z tym, jaka jest, ale niekoniecznie zgodnie za sztywnymi zasadami Gwiezdnej Floty. To w końcu jej decyzje i pomysły stały się przyczynkiem do znalezienia wyjścia z patowej sytuacji. Co ważne, pokazanie, jak pogodził się z matką, to duży potencjał na 2. sezon, bo jednak ten konflikt w pierwszym sezonie wypadał blado. Był jednym ze słabszych wątków - pod względem humorystycznym, jak i emocjonalnym. Zmiana zasad gry może jedynie dobrze wpłynąć na serial.
Wesoło jest też u Boimlera, który koniecznie chce awansować. Z nim też jest związana duża niespodzianka odcinka, czyli przeniesienie na statek Rikera. Takim sposobem Star Trek: Lower Decks buduje ciekawy potencjał na 2. sezon. Więcej różnorodności, więcej perypetii na różnych statkach? To w sumie wydaje się możliwe. Zbyt szybki powrót Boimlera do Mariner i spółki zmarnowałby wielką szansę na więcej różnorodności w historii i humorze. Dobry motyw.
Co ciekawe, finał tego serialu pokazuje też, że pomimo komediowego sznytu, wydarzenia mają znaczenie. Nie są tylko pretekstem do pośmiania się z tego i owego, czego dowodem jest śmierć szefa ochrony, który był cudnie przerysowaną postacią. To jest taki ostateczny dowód na to, że twórcy przez cały pierwszy sezon znaleźli klucz do tej konwencji, by odpowiednio mieszać czasem absurdalny humor z poważnym tonem Star Treka. Od razu też jest budowany potencjał: kto będzie nowym szefem ochrony? Szansa na nową, ekscentryczną postać na pokładzie.
Star Trek: Lower Decks miał swoje wzloty i upadki, jak to często bywa w pierwszych sezonach. Jednak konwencja się ukształtowała i z perspektywy wszystkich odcinków można uznać ten eksperyment za udany. Emocje, humor i fajna przygoda w luźniejszym wydaniu to jest to, czego Star Trek potrzebował.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat