Supergirl w kolejną fazę 3. sezonu serialu próbuje wejść z przytupem. Twórcy dwoją się i troją, by zasadniczy wątek fabularny nieustannie rozpalał umysły fanów, wprowadzają szereg nowych postaci, w nieoczywisty sposób żonglują wątkami miłosnymi, a w dodatku komentują ostatnie kontrowersje, które narosły wokół produkcji. Sęk w tym, że nie wszystkie tego typu zabiegi są udane. Gdzieś z tyłu głowy widz będzie miał wrażenie, że po odkryciu kart przez scenarzystów uprawiają oni osobliwą wariację na temat "w koło Macieju" - z jednej strony chcą obiecać odbiorcom prawdziwą jazdę bez trzymanki, z drugiej serwują nam odgrzewane kotlety w postaci ogrywania narracyjnych schematów i szufladek. Szkoda, bo po ostatnim zeszłorocznym odcinku, w którym Dziewczyna ze Stali dostała łupnia od Reign, potencjał był znacznie większy. Odcinek Legion of Superheroes, ku mojemu ogromnemu zdumieniu, prawdopodobnie przejdzie bez większego echa na mapie wszystkich odsłon Supergirl. Było tu wszystko, co potrzeba do zbudowania dobrej historii - Kara w śpiączce, szansa na rozwój psychologiczny postaci, dziwak Brainiac 5, który w ekspresowym tempie mógłby podbić serca fanów, siejąca spustoszenie Reign i wreszcie wielki pojedynek w finale. Jak doskonale jednak wiemy, diabeł tkwi w szczegółach. Wątek podróży przez psyche głównej bohaterki został niewiarygodnie wręcz spłaszczony, w dodatku podlany jeszcze lichą symboliką przekazu z walką o przejście przez drzwi na czele. Twórcy uderzyli w tonację lęków Dziewczyny ze Stali - do licha, znamy je już od 1. sezonu produkcji. Sympatyczny na pierwszy rzut oka Brainiac 5 zaczął irytować może nie swoją postawą, ale tym, że scenarzyści postanowili zrobić z niego zdziwaczałego geeka, który rozsiewa swoje mądrości bez refleksji; taką postać już w historii mamy, a on Winna różni go peruka i dostanie po twarzy farbą. Cieszy jednak fakt, że twórcy zadbali o pogłębienie motywacji Reign i zdecydowali się w końcu rzucić na front działań Mon-Ela i Imrę.
fot. The CW
+34 więcej
Na tym tle zdecydowanie lepiej prezentuje się odcinek Fort Rozz. Nie wiem, jak Wam, ale przypomniał mi on naprawdę udaną wariację na temat przygód Suicide Squad w Arrow - oczywiście pamiętajmy w tym miejscu o skali ekranowego przedsięwzięcia. Drużyna złożona z Kary, Imry, Livewire i Psi na pierwszy rzut oka nie miała prawa zaistnieć, nie mówiąc już o szansach na powodzenie swojej misji. Siłą tej odsłony serii była przede wszystkim sprawnie rozpisana relacja pomiędzy bohaterkami; zależności zmieniały się tu jak w kalejdoskopie, rodziły się przyjaźnie, powstawały zagrożenia. Nawet jeśli twórców gonił czas antenowy, to ze starcia z nim wyszli obronną ręką. Wielka w tym także zasługa gry aktorskiej Melissa Benoist, której protagonistka stała się doskonałym spoiwem dla tak różniących się od siebie towarzyszek podróży. Biorąc pod uwagę te fakty, możemy wybaczyć odpowiedzialnym za serial wszystkie grzeszki i niedociągnięcia, których nie było znów tak mało: scenografia na Fort Rozz rodem z salki katechetycznej, nieco bezcelowy wątek Alex i Ruby czy wreszcie arcygłupie rozwiązanie problemu kosmicznej komunikacji w postaci odbijania sygnału od Voyagera 2 - wiadomo, sonda zawsze znajduje się na właściwej trajektorii do czegokolwiek. W odcinku For Good postanowiono odejść od najważniejszego dla obecnego sezonu wątku, by nieco zamieszać w kwestii relacji Leny Luthor i Morgana Edge'a. W pierwszym akcie tej historii zwracało uwagę przede wszystkim świetnie poprowadzone tempo narracji - w pewnym momencie opowieść stała się na tyle frapująca, że mogła budzić skojarzenia z kryminałem czy thrillerem. Nasze ochy i achy pierzchły jednak w ekspresowym tempie, gdy tylko okazało się, że cała intryga jest wyłącznie częścią mistrzowskiego planu Lillian na wybudzenie zła w jej córce. Nie ma tu znaczenia ani postawa Leny, ani Edge, który będzie teraz realizował swoje niecne i szpetne cele zza krat. Rzecz rozbija się głównie o zbroję matki Luthor, którą jej syn, Lex, dość często wykorzystywał w komiksach. Na ekranie prezentowała się ona fatalnie, nawet jeśli jej wnętrze chciano pokazać na modłę Iron Mana z Kinowego Uniwersum Marvela. Pancerz Luthor tak szybko w opowieści się pojawił, jak i zniknął. Na drugim biegunie odcinka ukazano walczącą z dwoistością swojej natury Samanthę - aspekt byłby naprawdę interesujący, gdyby już teraz do naszej świadomości nie przenikała prosta myśl: ostateczną bronią w pokonaniu Reign może okazać się odwołanie do pierwiastka dobra, który się w niej znajduje. Jakieś tropy w tej materii podsuwał także Fort Rozz, gdy Psi zgotowała głównej antagonistce sezonu piekło w umyśle. Pomimo nieco chaotycznego tempa narracji i licznych mankamentów, ta odsłona serialu ma szansę zostać jak do tej pory najlepszą. Twórcy zdecydowali się przecież sięgnąć nie tylko po Brainiaca 5 czy obecne już na Ziemi inne Worldkillers, ale prezentują również na ekranie smaczki i niuanse, które mogłyby świadczyć o tym, jak umiejętnie bawią się strukturą fabularną. Widać to choćby w wątku rozmowy o generale Zodzie i jego porażki z Supermanem czy zwłaszcza wtedy, gdy Kara sprowadza do parteru łapiącego ją za rękę w inwazyjny sposób ochroniarza. Mogę się w tym miejscu mylić, ale ta scena była najprawdopodobniej nawiązaniem do sprawy oskarżonego o molestowanie seksualne producenta serii, Andrew Kreisberg - w końcu padają tu słowa o właściwym podejściu do dotykania kobiet. Ta samoświadomość i nadal drzemiący w całej historii potencjał powinny w nas wybudzać nadzieję na jeszcze lepsze czasy produkcji. W końcu odpowiedzialni za nią twórcy w tym sezonie jak nigdy udowadniają, że potrafią nas zaskakiwać - oby tylko przyjęli właściwy punkt odniesienia i, jak czasami mają to w zwyczaju, nie rozmieniali się na drobne.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj