Świat w płomieniach
Niestety także i tym razem w muzyce Klosera i Wandera ognia przygody nie stwierdzono, z kolei zgliszcz rzemieślniczego wyrobnictwa nie brakuje...
Niestety także i tym razem w muzyce Klosera i Wandera ognia przygody nie stwierdzono, z kolei zgliszcz rzemieślniczego wyrobnictwa nie brakuje...
Kiedy Roland Emmerich zabiera się za jakiś projekt, pewnym jest, że będzie to bezkompromisowe widowisko, które skutecznie wciśnie widza w fotel. Lata praktyki w kinie akcji dały mu szerokie pojęcie o gatunku, a przede wszystkim zaufanie producentów, którzy nie wahają się wydawać setek milionów dolarów na fanaberie reżysera. Niemniej jednak ostatnimi czasy Emmerich zdaje się tracić powoli grunt pod nogami. Po finansowej porażce "Anonimusa" postanowił wrócić do tego, co wychodziło mu najlepiej, czyli wartkiej akcji, wybuchów i prostej jak kij od szczotki historii. Niestety premiera Świata w płomieniach niefortunnie pokryła się z pojawieniem się na rynku innego filmu oscylującego wokół tematyki ataku na Biały Dom - Olimpu w ogniu. Mimo większego zaplecza technicznego i głośnej promocji, Świat w płomieniach nie przyciągnął do kin tak dużej liczby widzów, jak się spodziewano. A szkoda, bo pomimo banału wylewającego się z każdego cala taśmy filmowej, jest to soczysta rozrywka zrealizowana z wielkim rozmachem.
Tym bardziej szkoda, że od dobrych kilku lat owy rozmach nie obejmuje jednej z ważniejszych płaszczyzn filmów Emmericha, czyli ścieżki dźwiękowej. Odkąd do ekipy dołączył Harald Kloser, nie sposób uniknąć wrażenia, że z dzieł niemieckiego reżysera uleciał duch prawdziwej muzycznej przygody. Próba zastąpienia tak doskonale odnajdujących się w wielkim aparacie wykonawczym Davida Arnolda i Johna Williamsa okazała się fatalna w skutkach. Mimo tego reżyser dalej zdaje się tkwić w przekonaniu, że austriacki kompozytor odwala kawał dobrej roboty. Jak bowiem tłumaczyć kolejne angaże?
Spłaszczenie warstwy muzycznej do czysto funkcjonalnej tapety idącej z duchem czasu wydawało się stosunkowo prostym posunięciem ze strony Klosera, ale czy najlepszym? Już oprawa muzyczna do filmu "Pojutrze" pokazała, że warsztat Austriaka pozostawia wiele do życzenia, a sama muzyka jako dzieło... Cóż, nie przedstawia praktycznie żadnej wartości – tak technicznej, jak i tematycznej. Gdy do ekipy dołączył jeszcze Thomas Wander, problem ten zdawał się tylko pogłębiać. Kto dziś pamięta o partyturze do "2012"? W przeciwieństwie do epickich scen równania z ziemią wielu miast, właściwie mało kto. Odłożona na półkę płyta ze ścieżką dźwiękową zbiera kurz, a obietnica powrotu odraczana jest z większą częstotliwością aniżeli rozprawy sądowe polskich mafiosów. Czy Świat w płomieniach zmienia ten kiepski wizerunek twórczości Klosera i Wandera? Bynajmniej.
Zabierając się za pierwszy odsłuch, nie oczekiwałem mocnych tematów i genialnych orkiestracji. Właściwie nie wiem, czego się spodziewałem. Wiem jedynie, że podbudowany całkiem dobrą partyturą, jaką napisał na potrzeby konkurencyjnego filmu Trevor Morris, wierzyłem, że kompozytorski duet zdoła przynajmniej dotrzymać kroku koledze zza oceanu. Tym bardziej że tematyka filmu sprzyjała zaistnieniu jakiejś porywającej i wpadającej w ucho muzyki akcji. Cóż, trochę się rozczarowałem, bowiem spędzone z płytą Varese trzy kwadranse (selekcja z o ponad dwa razy dłuższego materiału wyjściowego) nie zdołały wywołać we mnie absolutnie żadnych odczuć, a to najgorsze, co kompozytor może zafundować miłośnikowi muzyki filmowej.
Określenia "nijaka", "wtórna", "bez polotu" i "pozbawiona charyzmy" chyba najbardziej pasują do tego, co zafundowali nam wspólnymi siłami Harald Kloser i Thomas Wander. Choć pierwsze minuty zwiastują dosyć melodyjną muzykę – trzymającą się tematycznych ram i zachowaną w klasycznym coplandowskim stylu – dalsza część partytury to istny festiwal rzemieślniczego wyrobnictwa, nastawionego w większej mierze na wypełnianie filmowych przestrzeni – tak w scenach akcji, jak i w tych o większym ładunku ehm... nooo... emocjonalnym.
Recepta na kompozycje wydawała się prosta. Wystarczył rytmiczny bit, wsparty całym arsenałem elektronicznych sampli; dynamicznie prowadzone smyczki, spłaszczone przez odmierzony od linijki miks i wdzierająca się w te ociekające prostotą instrumentacje, sekcja dęta. Jeżeli dorzucimy do tego ckliwą lirykę i charakterystyczny patos, towarzyszący kulminacjom wydarzeń i scenom otwierającym oraz zamykającym film, otrzymamy całokształt tego, co popełnił Kloser z Wanderem. Owszem, Trevor Morris równie ochoczo sięgał do schematów, trywializując przy tym aż do bólu, aczkolwiek w przeciwieństwie do omawianego w tym miejscu tworu, skutecznie potrafił zarzucić pomost pomiędzy dynamiczną akcją a odbiorcą bombardowanym natłokiem wizualnych wrażeń. Czemu Świat w płomieniach nie potrafił zainteresować w równym stopniu?
Odpowiedzi na to pytanie szukałbym w pewnego rodzaju niekonsekwencji partytury. Otwierający soundtrack temat jest dokładnie tym, co powinno przeprowadzić słuchacza (i widza) przez całość doświadczenia. Niestety, jak już wspomniałem wyżej, pierwsze minuty żyją własnym życiem, polerując naszą wyobraźnię niewybredną tematyką, trochę sztampową (ale nadążającą za ckliwymi scenami) liryką i charakterystyczną familijną atmosferą. Gdy ową sielankę przerywa atak na Biały Dom, partytura prawie zupełnie odcina się od tego, co dotychczas zostało nam zaprezentowane w formie tematycznej. Oddaje się przy tym najprostszej z możliwych czynności – biernemu podążaniu za wybujałą wyobraźnią reżysera. No i w tym właśnie miejscu urywa się nasz kontakt ze sferą muzyczną – zupełnie o niej zapominamy, aż do ociekającego patosem finału.
Muzyka akcji wydaje się najbardziej pretensjonalnym elementem kompozycji. Rytmiczne struktury, gdzie (a jakże!) nie mogło zabraknąć nieco leciwego, zimmerowskiego warsztatu z lat 90., i wszechobecne ostinato... Co prawda mają one swoje uzasadnienie w filmowych kadrach, ale na płycie nie wywołują absolutnie żadnych emocji. Cała ta dynamika, wizualne "wow" i jawne nawiązania do klasyki kina akcji lat 80. i 90. kompletnie umykają uwadze kompozytorów, którzy poza ustawicznym podkręcaniem tempa, niewiele wnoszą do filmu Emmericha. I nie pytajcie się o mój ulubiony utwór akcji, bo pomimo kilkunastokrotnego mierzenia się ze Światem w płomieniach, nigdy nie przyłapałem się na czynności zapętlania jakiegoś kawałka. Tym bardziej takowych powodów nie dostarczała piosenka zamykająca album, a pojawiająca się w filmie na całe szalone 8 sekund. O czym to świadczy? Chyba tylko o rozmiarze obojętności, jaką wywołuje we mnie ta kompozycja.
Daleki byłbym jednak od nazywania jej totalną porażką. Pewnym jest natomiast, że Harald Kloser i Thomas Wander nie pokazali się z najlepszej strony. Dostali szansę stworzenia czegoś, co przynajmniej zakrawałoby o niezobowiązującą rozrywkę. Zamiast tego popełnili tylko poprawną ilustrację, a i udowodnili przy okazji, że nie budżet, ale podejście do tematu jest głównym gwarantem jakości. Można zatem powiedzieć, że Trevor Morris, mimo zdecydowanie mniejszego zaplecza finansowego, zawstydził ociekających w luksusach ziomków Emmericha. Może czas pomyśleć o zmianach w kadrze, panie Rolandzie?
Poznaj recenzenta
Tomasz GoskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat