

Sięgając po tę książkę, spodziewałam się klimatu dawnych wierzeń i pradawnych obrzędów Słowian, a trafiłam do historii rozgrywającej się tu i teraz z telefonami, szkołami, internetem. Ta współczesność zderza się z tym, co pradawne i tajemnicze. Bo choć bohaterowie żyją w XXI wieku, nocą wciąż słychać szepty z moczarów, a stara magia nie pozwala o sobie zapomnieć.
Główną bohaterką jest Lena. Gdy targnęła się na swoje życie, trafiła do Pogranicza miejsca między światami. Tam staje się nawką, duchem uwiązanym w zawieszeniu. Jej czas się zatrzymał, ciało już nie należy do świata żywych, ale dusza jeszcze nie przeszła dalej. Lena ma wybór – może całkowicie porzucić dawne życie i przemienić się w błędnicę, istotę bagien, albo spróbować powrotu. Problem w tym, że w Pograniczu nic nie jest już czarno-białe. Powrót wymaga odwagi, bólu i konfrontacji z tym, od czego uciekła.
Na początku byłam przytłoczona ilością imion, wątków i zasad rządzących tym światem. Z czasem jednak układa się to w spójną historię. Pogranicze nie jest tylko fantastycznym światem – to metafora depresji, zawieszenia między „jeszcze tu jestem” a „już mnie nie ma”. Co jakiś czas powracają wspomnienia Leny: dom, ludzie, ból, poczucie samotności. To one przypominają, że bycie nawką nie wynika z kaprysu losu, tylko z realnych ran, które bohaterka nosiła w sobie zbyt długo.

Ważną rolę odgrywają inne postacie. Kora, również nawka, zostaje jej przewodniczką, ale też przyjaciółką, która rozumie, jak cienka jest granica między siłą a rezygnacją. Irma, stojąca po drugiej stronie, pełna gniewu lub obowiązku (w zależności od interpretacji), stanowi dla Leny wyzwanie i przeciwwagę. Pojawia się motyw rodzącej się miłości, choć nie dominuje, jest raczej cichym pytaniem: „Czy ktoś taki jak ja zasługuje jeszcze na bliskość?”.
Lucie Ortega dobrze oddaje emocje, nie tylko strach i ból, ale też to, jak powoli budzi się w bohaterce chęć, by jednak żyć. Nie brakuje elementów słowiańskiej grozy: bagna, biesy, błądzące dusze, stare przesądy. Ale są też dialogi o życiu, wiadomości w telefonie, codzienność. I mimo że to nie powinno się łączyć, w dziwny sposób działa.
Nie wszystko jest idealne. Początek Światła nad moczarami bywa chaotyczny, postaci pojawiają się szybko i nie od razu wiadomo, kto jest kim. Czasem język jest zbyt poetycki, przez co gubi tempo. Ale im dalej, tym lepiej, emocje gęstnieją, konflikt narasta, a zakończenie potrafi zaskoczyć.
To powieść o tym, że granica między życiem a śmiercią może być cienka jak mgła nad bagnem. O bólu, który potrafi wciągnąć jak moczary, ale też o tym, że nawet z takiego miejsca można próbować wrócić.
Poznaj recenzenta
Serafina Knych

