Sześcioraczki - recenzja filmu
Sześcioraczki to nowa komedia dostępna na Netflixie. Czy warto ją obejrzeć? Sprawdzamy.
Sześcioraczki to nowa komedia dostępna na Netflixie. Czy warto ją obejrzeć? Sprawdzamy.
Sześcioraczki to z pewnością ostra jazda bez trzymanki. Szkoda tylko, że w najgłębsze czeluści żenady. Film opowiada o Alanie (Michael Wayans), któremu niedługo przyjdzie sprawdzić się w roli ojca. Pewnego dnia bohater postanawia, że zanim założy swoją własną rodzinę, najpierw musi odnaleźć biologiczną matkę, której nie było dane mu poznać. Bohater wyrusza zatem do “rodzinnego” domu. Jednak na miejscu, zamiast spodziewanej rodzicielki, zastaje swojego brata, i to w dodatku bliźniaka. Szybko okazuje się, że nowo poznany członek rodziny to tylko wierzchołek góry lodowej, a Alan jest jednym z tytułowych sześcioraczków. Żądny familijnego ciepła mężczyzna postanawia natychmiast wyruszyć w poszukiwaniu zagubionego rodzeństwa (w które również wciela się wcześniej wspomniany Wayans).
Przy okazji tej “fascynującej” podróży, jaką odbędzie główny bohater, dostaniemy niemalże wszystko. Będzie ucieczka przed rozjuszonym bykiem i przeszczep nerki. Nie zabraknie także porwania i szalonego pościgu w drodze do szpitala. Nie doczekamy się tylko jednego – odpowiedzi na pytanie, dlaczego właściwie oglądamy ten film. Bo przecież nie dla dialogów, które na każdym kroku przypominają nam tylko o tym, jak słuszne jest przysłowie nazywające milczenie złotem. I chyba nie dla tych bohaterów, którzy w każdej kolejnej scenie udowadniają, że szansa na dobry film sygnowany nazwiskiem Michaela Tiddesa jest równa prawdopodobieństwu urodzenia sześcioraczków.
A reżyser to nie byle jaki. Jeśli wziąć pod uwagę notowania Rotten Tomatoes, najlepszy film w jego karierze (Dom bardzo nawiedzony) zdobył “zawrotne” 10% pozytywnych recenzji, natomiast najgorszy (Nago) dokładnie 0%. Jak to się zatem dzieje, że ktokolwiek w te “dzieła” inwestuje? Otóż tym dobrym duchem obrazów Tiddesa, który od lat dostarcza mu zasobów nie tylko “artystycznych”, ale i pieniężnych, jest Marlon Wayans. Ten amerykański wielozadaniowiec nie tylko zawsze swoje służy groszem i popisami aktorskimi, ale i niekiedy przygotuje nawet scenariusz do filmowych koszmarków swojego kolegi. Tak się stało również w przypadku Sześcioraczków i to właśnie Wayans jest w dużym stopniu winien temu, co słyszymy i widzimy podczas seansu.
A trudno o coś bardziej żenującego i topornego niż żarty, jakimi twórcy tej wątpliwej komedii częstują nas na każdym kroku. Pierwsze kilka minut właściwie bardziej niż film przypomina zbiór skeczy, wyrwany niczym z repertuaru jakiegoś amatorskiego teatrzyku. Bohaterowie pojawiają się na ekranie, wygłaszają kilkadziesiąt drętwych kwestii, a później znikają jak gdyby za kurtyną, z subtelnością godną oper mydlanych z lat 60. Później co prawda pod tym względem jest już lepiej i gdyby zatkać uszy, być może seans upłynąłby bez męki. Ale epoka kina niemego minęła już dawno, z czego niestety wcześniej wzmiankowany już scenarzysta, Marlon Wayans, zdaje sobie doskonale sprawę. Amerykański aktor i reżyser daje nam zatem próbkę swojego poczucia humoru, a my modlimy się o to, by ekranowy świat zaatakowały potwory z Cichego miejsca. Naprawdę, tak trafiających w próżnię, nieśmiesznych, kloacznych dowcipów już dawno nie słyszeliście. Z jednej strony mamy żarciki o płatkach śniadaniowych i cukierkach rodem z familijnych sitcomów najgorszego sortu, z drugiej zaś odwołujące się do najprostszych instynktów czy stereotypów, świńskie kawały. W dodatku reżyser zdołał odhaczyć chyba wszystkie “arcyśmieszne” zagrywki znane z tego typu oklepanych, nic nie wnoszących do gatunku komedii. Jest zatem i walka na poduchy, podczas której ktoś w końcu obrywa za mocno, i sytuacja z cyklu “spotyka się dwóch heteroseksualnych facetów w jednym łóżku”. Nie zabraknie także niezdarnego wpadania na siebie i walki ze złośliwym automatem do słodyczy, który nie chce wydać orzeszków. A, no i nie zapomnijmy o nieśmiertelnym wkraczaniu prosto w krowi placek. Wszystko to tak oklepane klisze gatunkowe, że aż szkoda gadać. A w towarzystwie niepohamowanego, do bólu nieśmiesznego słowotoku, jaki dobywa się z ust bohaterów, odebrane im zostają ostatnie resztki komizmu.
Żeby było jeszcze zabawniej, twórcy zaserwowali nam cały kalejdoskop ludzkich osobliwości, przerysowanych w najgorszy możliwy sposób. I tak jeden z sześcioraczków, Russell, to zakręcony na punkcie serialu The Rockford Files, bulgoczący pod nosem fajtłapa, który prawie nigdy nie wychodzi z domu. Pozostali to z kolei ubierający się i mówiący jak alfons z lat 70. Ethan, dotknięty porażeniem dziecięcym Mały Pete i Japer, który daje pretekst do pośmiania się z połączenia rudych włosów i czarnej skóry. Całą szóstkę wieńczy natomiast Dawn, czyli tancerka go-go, jakiej jeszcze nie widzieliście (i nie chcecie zobaczyć). Brzmi sympatycznie? Tylko na papierze, bo w rzeczywistości są to bólu przejaskrawione kukły. Moją osobistą faworytką w konkursie na najgłupszą postać jest jednak Linda, przełożona Alana, której ekranowe poczynania są tak absurdalne i żenujące, że bardziej już chyba nie można. I na nic, że Marlon Wayans, który wciela się w każdego tytułowego "raczka", chce być niczym Eddie Murphy w Grubym i chudszym. I na nic, że aktor dwoi się i troi, robi małpie wygibasy, stroi miny, krzyczy, a kiedy trzeba, wygina się w swoim powiększonym o kilka rozmiarów ciele niczym “egzotyczna tancerka”. Owszem, Wayans stara się jak może i zdecydowanie drzemie w nim komediowy potencjał, ale żadne aktorskie wysiłki nie mogły uratować tego nieudolnego scenariusza. Bo co z tego, że ekranowe postaci są pokręcone, skoro ich szaleństwa ani trochę nie bawią, a wydają się jedynie przeszarżowane i, nade wszystko, nieudolne. Nic też nie może zmienić fakt, że za sprawą Rusella w filmie kilkukrotnie pojawiają się popkulturowe nawiązania - podane są one w tak nieciekawej, męczącej formie, że nie możemy ich skwitować nawet bladym uśmieszkiem.
Po seansie Sześcioraczków nasuwa mi się tylko jedna myśl – rodziny się nie wybiera, ale na szczęście rozrywkę na wieczór dobieramy sobie sami. Jestem pewna, że nowa produkcja Netflixa to jedna z najgorszych rzeczy, jaką będzie mi dane obejrzeć w tym roku. A piszę to, mając na uwadze, że na jesień wjeżdżają kolejne sezony Riverdale i Insatiable. Omijać szerokim łukiem.
Źródło: Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Klaudia JeleśniańskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat