Teoria wielkiego podrywu: sezon 11, odcinek 6 – recenzja
Jak na Teorię wielkiego podrywu, to szósta odsłona jedenastej serii okazała się dość solidna. Nie wszystko było idealne, ale aktorzy się starali, a scenarzystom udało się wymyślić parę nienajgorszych żartów. Jednak nadal podczas seansu odnoszę wrażenie, że ten serial pokazał już wszystko, co miał najlepszego i czas go kończyć.
Jak na Teorię wielkiego podrywu, to szósta odsłona jedenastej serii okazała się dość solidna. Nie wszystko było idealne, ale aktorzy się starali, a scenarzystom udało się wymyślić parę nienajgorszych żartów. Jednak nadal podczas seansu odnoszę wrażenie, że ten serial pokazał już wszystko, co miał najlepszego i czas go kończyć.
The Proton Regeneration zalicza dość solidny wstęp, który parę lat temu może lepiej zadziałałby na fanów produkcji. W tej kolumnie umieściłbym żart o Meryl Streep lub o tym, jak nauka pozwoliła Leonardowi zdobyć dziewczynę. Na papierze są to niezłe gagi, lecz po tylu latach emisji wydają się schematyczne. O wiele lepiej zadziałał żart na temat żeńskich postaci w popkulturze albo uwaga Penny na temat Sheldona. Później było równie średnio, ale epizod miał swoje przebłyski.
Sheldon, który przygotowywał się na casting do roli nowego profesora Protona był dokładnie taki, jakim go zapamiętałem z wcześniejszego programu internetowego o flagach. Należy dodać do tego niechęć do dzieci, a także niezwykle nieśmieszną rozwścieczoną minę. Naprawdę ten wyraz twarzy wyglądał bardziej żenująco niż zabawnie. W każdym razie ze starań dr Coopera wyszło tyle, że udał się na lekcję aktorstwa do Wil Wheaton. Podobny wątek został już przedstawiony w serialu, lecz wtedy nauczycielem była Penny. Teraz wyszło o tyle świeżo, że nie ukazano zajęć. Skupiono się bardziej na fakcie, że Wil, pomimo pomocy udzielonej Sheldonowi, wziął udział w castingu i wygrał, czym rozwścieczył naukowca. W ten sposób powrócono do motywu Wheatona jako wroga Coopera, przez co twórcy mogą zjadać własny ogon. Pomijając kwestię rozwiązań fabularnych, występ gwiazdy Star Trek: The Next Generation wniósł trochę świeżości do serialu. Tak samo zresztą Bob Newhart, który po raz kolejny wcielał się w Arthura Jeffriesa, ubranego w szaty Jedi na Dagobah w sennych marzeniach Sheldona. Ten wątek nie zawiódł, ponieważ mężczyzna miał parę celnych (i przy tym zabawnych) uwag do popularnego bohatera. Występy gościnne znanych postaci mogą w tym roku trochę podwyższać poziom serialu. Ja nie mam nic przeciwko, by było ich jak najwięcej.
Takich właśnie występów brakowało w wątku Howarda i Bernadette. Był on znośny. Jednak poza końcową sceną z pierwszym wyrazem Hailey, niewiele można w nim znaleźć zabawnych momentów. Bromance z Rajem nie działa tak dobrze, jak kilka lat temu, a chorujące w łóżku małżeństwo Wolowitzów sprawiło, że uświadomiłem sobie jedną istotną sprawę. Bardzo łatwo byłoby ich okraść. Penny czy Amy bez problemu dostały się do środka bez świadomości domowników. Poza tym trudno mi zrozumieć niechęć Howarda i Bernadette do Hofstadter odnośnie zajmowania się dzieckiem. Akurat żona Leonarda nigdy nie była kreowana na kogoś, kto ma dwie lewe ręce i zawsze dobrze odnajdowała się w każdej sytuacji społecznej. W tym wypadku znowu naszła mnie myśl, że ci ludzie już nie są przyjaciółmi i bardziej starają się sobie dopiec, niż rzeczywiście wspierać. Każdy jest niemiły, co trudno mi zrozumieć, więc i przyjemność z seansu jest mniejsza.
To jednak nie był zły odcinek - przeciętniak z przebłyskami znośnego humoru. Można go obejrzeć bezboleśnie, a czasem nawet z przyjemnością. Nie zmienia to faktu, że obecnie łatwo znaleźć o wiele lepsze komedie, choć w tym wypadku sentyment do produkcji gra główną rolę. Odgrzewanie tych samych żartów przez tyle lat ma swoich zwolenników, to dla nich kręcone są kolejne sezony tego sitcomu.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Mateusz TutkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat