Teoria wielkiego podrywu: sezon 9, odcinek 11 – recenzja
To jeden z najważniejszych odcinków w historii serialu - i bynajmniej nie chodzi o premierę Przebudzenia Mocy, która jest tu dużym tematem. Teoria wielkiego podrywu wyraźnie zmierza ku finałowi opowieści.
To jeden z najważniejszych odcinków w historii serialu - i bynajmniej nie chodzi o premierę Przebudzenia Mocy, która jest tu dużym tematem. Teoria wielkiego podrywu wyraźnie zmierza ku finałowi opowieści.
Dziewięć sezonów to bardzo dużo i nawet jeżeli serial wciąż jest niezwykle popularny, przez co nadająca go stacja chciałby nadawać ten hit do końca świata i o jeden dzień dłużej, trudno stać w miejscu i nie rozwijać historii swoich bohaterów. The Big Bang Theory opiera się zaś na dwóch opowieściach: na związku Leonarda i Penny oraz na przemianie Sheldona z wycofanego społecznie, irytującego dupka w nieco mniej irytującego, znacznie bardziej sprawnego w kontaktach z ludźmi dupka, który wiąże się z Amy. Jeżeli chodzi o ten pierwszy wątek, małżeństwo i pokonanie pierwszych trudności praktycznie zaprowadziło go do ściany – teraz można już tylko pokazywać szczęście tej pary, bo przecież wątki samego małżeństwa i związany z takimi relacjami humor wyeksploatowano i wciąż się eksploatuje poprzez Howarda i Bernadette. Pozostaje więc Sheldon – nie dziwi więc, że najnowszy sezon to rozwój tej postaci i jego związku z Amy.
Odcinek The Opening Night Excitation to kamień milowy na tym polu, rozwiązanie kwestii, która krążyła wokół bohaterów od dłuższego czasu. Gdy już w końcu do tego doszliśmy, pozostaje pytanie – co dalej, jak bardziej rozwinąć postać Sheldona? Zapewne sezon 10. przyniesie tu ostatecznie odpowiedzi.
To jednak przyszłość. Jak wypadł natomiast ten ważny odcinek? Raczej przeciętnie. Na plus należy zaliczyć świetne powiązanie tego wyjątkowego dla Sheldona wydarzenia z premierą Star Wars: The Force Awakens i rozegranie niektórych scen na zasadzie analogii z relacjami z seansu kinowego nowej odsłony Gwiezdnych wojen. Dzięki temu całość zyskała na lekkości. Zabrakło natomiast polotu, błysku humoru, który złożyłby się na kilka wyjątkowych scen sprawiających, że odcinek ten zapamiętalibyśmy nie tylko jako ważny, ale i niezwykle zabawny.
Choć nie jest źle – to i tak jeden z lepszych odcinków w sezonie, ze wspaniałą sceną wejścia Willa Wheatona do sali kinowej no i "modlitwą" Sheldona. Wielka w tym zasługa ścisłego powiązania fabuły z aktualnym wydarzeniem, czyli wielką kinową premierą, która nadała całości bardziej geekowskiego charakteru. Teraz, kiedy Sheldon skupił się na uczuciach, pozostała trójka znajduje więcej czasu na swoje pasje.
Rozczarowuje natomiast Jim Parsons. Jego Sheldon stał się… nijaki. Z charakterystycznego, nieznośnego, ale uroczego chodzącego wrzodu na ty… przeistoczył się w milutkiego, zakochanego po uszy bezpłciowca, który stracił swój pazur. Parsons gra go zaś bez polotu, jakby bez energii, przez co momentami aż trudno się na niego patrzy – widać, że świetnie czuje się właśnie w roli dupka, niespecjalnie jednak sprawdza się w scenach romantycznych, bardziej intymnych.
Poznaj recenzenta
Marcin ZwierzchowskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat