The Crown: sezon 6, odcinki 5-10 (finał serialu) - recenzja
The Crown w finałowych odcinkach serialu przynosi nam jedno arcydzieło i kilka rozczarowań. Żegnamy produkcję, która na zawsze zmieniła oblicze małego ekranu. I której twórcy o tym fakcie mogli zapomnieć...
The Crown w finałowych odcinkach serialu przynosi nam jedno arcydzieło i kilka rozczarowań. Żegnamy produkcję, która na zawsze zmieniła oblicze małego ekranu. I której twórcy o tym fakcie mogli zapomnieć...
Peter Morgan, showrunner serialu The Crown, w finałowych odcinkach 6. sezonu i zarazem całej produkcji toczy tytaniczny bój. Nie jest to jednak walka o fabularną jakość czy podbicie serc widzów. W pierwszej kolejności widzimy tu raczej zmagania z samym sobą – o to, by jedna z najważniejszych małoekranowych opowieści wszech czasów we właściwy sposób oddała hołd zmarłej w zeszłym roku królowej Elżbiecie II. Tytanomachia Morgana koniec końców przybiera dwa oblicza. Z jednej strony wśród ostatnich odcinków serii znajdziemy przynajmniej jeden, który jest niewątpliwym arcydziełem i w kapitalny sposób przypomina nam, na czym opierało się artystyczne piękno produkcji. Z drugiej jednak nad tym samym podsumowaniem unosi się widmo twórczej porażki z debiutującego miesiąc wcześniej otwarcia finałowego sezonu. Upiór ten ani myśli odpuszczać i nasyca serialowe pożegnanie tabloidyzacją przekazu i mechanicznym podejściem do ekspozycji niektórych wątków czy postaci. Siłą rzeczy The Crown nie kończy się więc tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Krytyczne spojrzenie na brytyjską monarchię w zamyśle Morgana ostatecznie ustępuje miejsca czołobitnemu rozliczeniu się ze spuścizną Elżbiety II. Tak, niektórzy z widzów wzruszą się do łez. Inni z kolei zapragną, by ktoś do tego listu pożegnalnego dopisał jeszcze postscriptum, jakby zapominając, że kilkanaście miesięcy temu zrobiło to samo życie.
Jestem w stanie w pełni zrozumieć, jaka wizja i cele przyświecały twórcy serialu w drugiej części 6. sezonu. Najpierw stawia on szereg pytań na temat przyszłości monarchii, skupiając się na osobie księcia Williama i jego relacjach z Kate Middleton, ojcem i babcią (odcinki Willsmania, Alma mater i w pewnej mierze także Hope Street) czy konieczności dostosowania brytyjskiego królestwa do zmieniających się czasów (Rurytania z całą tą sprawiającą zaskakującą, dziką satysfakcję listą przestarzałych w nazwie i formie działania urzędów). Później Morgan w mocno szekspirowskim duchu bierze się za bary z przemijaniem, zderzając trwałość monarchii z nieuchronnością śmierci i nieustannych przemian (fenomenalny Ritz i ostatnie Sleep, dearie sleep). Żegnający się z widzami serial najlepiej wypada tam, gdzie wraca do swoich korzeni, konfrontując aurę transcendencji z pierwszorzędnie zaserwowanymi, emocjonalnymi prawdami o życiu członków rodziny królewskiej. I tak traktujący o śmierci księżniczki Małgorzaty, niezwykle poruszający Ritz to ekranowy majstersztyk i jeden z najlepszych odcinków wszystkich seriali, które widziałem w ostatnich latach. Ból i tragiczne położenie umierającej bohaterki są niemalże namacalne, tym bardziej że patrzymy na nie oczami słusznie wracającej na pierwszy plan wydarzeń królowej. Tej samej, która w ostatnim odcinku, wspomagana przez aż trzy swoje młodsze wersje, dokonuje przed nami i samą sobą wyjątkowego, wzruszającego rozliczenia z własnym dziedzictwem. Morganowi w rzeczonych wątkach udaje się dotknąć niedotykalnego. Problem polega na tym, że pozostałą część sezonu spędza na snuciu opowieści o zdarzeniach, które większości widzów są zbyt dobrze znane z medialnych doniesień, aby przekonująco zanurzyć je w atmosferze tajemnicy.
The Crown w swych ostatnich odsłonach ma olbrzymi problem: rozdźwięk pomiędzy oniryczono-egzystencjalnym a sensacyjnym wymiarem opowieści bywa nie do zniesienia. Choć Ed McVey i Meg Bellamy naprawdę dobrze radzą sobie z rolami księcia Williama i Kate Middleton, Morgan poświęca wątkowi rodzącego się pomiędzy nimi uczucia stanowczo zbyt dużo czasu, przez co cała historia miejscami niebezpiecznie wędruje w stronę taniego romcomu. Jeszcze gorzej, że pragnący za wszelką cenę podkreślić autentyczność ich miłości autor osiąga efekt odwrotny od zamierzonego. Zdarza mu się insynuować, że matka obecnej księżnej Walii sterowała życiem córki tak, by ta uwiodła Williama – słowami o konieczności wyeksponowania nóg, marudzeniem na innego zalotnika, posyłaniem latorośli śladami księcia. Rykoszetem tego podejścia dostaje także postać Harry'ego, który ma za zadanie głównie pić, zakładać koszulę ze swastyką i się buntować, przede wszystkim po to, by stać się kontrastem dla powoli dorastającego do roli przyszłego króla brata. Nie licząc Willsmanii, Morgan po macoszemu traktuje jeszcze księcia Karola. Choć w intrygujący sposób oddaje się refleksji nad jego ojcostwem, ślub następcy tronu z Camillą służy wyłącznie jako pretekst do postawienia pytań o (nie)chęć Elżbiety II do abdykacji. Na całe szczęście w odwodzie są prawdziwi bohaterowie tej opowieści, królowa i książę Filip. Imelda Staunton w końcu dostaje czas na pokazanie swoich umiejętności aktorskich i z tej okazji wyśmienicie korzysta, podobnie zresztą jak wtórujący jej Jonathan Pryce. Ogromna szkoda, że o tym, czyje oblicze naprawdę ma The Crown, Morgan przypomina sobie tak późno.
Na początku niniejszego tekstu wspomniałem o wojnie, którą Peter Morgan stoczył z samym sobą. Najprawdopodobniej do jej kluczowej bitwy doszło gdzieś pomiędzy premierą 4. i 5. sezonu serialu Netfliksa, gdy los naznaczył brytyjską monarchię śmierciami księcia Filipa i Elżbiety II. Mam coraz większe wrażenie, że pomysłodawca produkcji, który wcześniej ujmował tłumy odważnym i jednocześnie, co paradoksalne, subtelnym przenikaniem przez dym i lustra otaczające rodzinę królewską, zdecydował się wówczas poddać. Bardziej niż kontynuowanie rozliczenia z tym, co kształtuje Wielką Brytanię, zaczęło go interesować piętno, jakie na nim samym odcisnęła zmarła monarchini i jej najbliżsi. The Crown stracił fundamentalny dla tego serialu pierwiastek człowieczeństwa, bo dryfował w stronę hagiograficznej laurki. Jakimś śladem rzeczonego boju są słowa Elżbiety II z Rurytanii: "To nasz obowiązek. Przenosić ludzi do innego świata, a nie sprowadzać na ziemię i przypominać im o codzienności". I Morgan po czterech sezonach artystycznej chwały faktycznie zaczął przenosić widzów do nieco cukierkowatej rzeczywistości, w której pytania o machinacje, błędy i złowrogą stronę natury królowej i jej rodziny gdzieś zaniknęły. Drzwi kaplicy świętego Jerzego zamknęły się na dobre. "Sleep, dearie sleep". Bóg już nie musi chronić królowej. Dziś i ją, i jej potomków chroni Peter Morgan.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1961, kończy 63 lat