The Crown: sezon 5 - recenzja
The Crown w 5. sezonie skupia się na najtrudniejszym okresie w historii panowania Elżbiety II. Na ekranie czeka na nas już inny świat, lecz to wciąż podróż do doskonale nam znanego domu.
The Crown w 5. sezonie skupia się na najtrudniejszym okresie w historii panowania Elżbiety II. Na ekranie czeka na nas już inny świat, lecz to wciąż podróż do doskonale nam znanego domu.
The Crown wraca z 5. sezonem, aby przypomnieć światu, że serial ten w dalszym ciągu należy uznawać za jedną z najlepszych medytacji nad istotą człowieczeństwa w całej historii małego ekranu. Najnowsza odsłona serii jest pierwszą, która trafia do nas już po śmierci Elżbiety II, gdy na brytyjskim tronie zasiada król Karol III. Ów wypływający z rzeczywistości moment dziejowej zmiany ma zresztą także inny wymiar: w ostatnim czasie da się zaobserwować wzmożone działania krytyków produkcji, przez które Netflix postanowił opatrzyć jeden ze swoich okrętów flagowych dopiskiem informującym o fikcyjnej naturze zdarzeń ukazanych w ekranowej opowieści. Rzecz w tym, że uderzający w serial obrońcy brytyjskiej rodziny królewskiej bądź po prostu przeciwnicy zamazywania granicy między wyobrażeniem a faktami mogą nie dostrzegać, jak wielkie walory poznawcze i olbrzymią moc sprawczą posiada The Crown. To w końcu nie historia rozpisana pod dyktando skandali i bulwersujących wątków obyczajowych, które miałyby rzekomo podkopywać sens istnienia Korony, a jedyna w swoim rodzaju opowieść o ginącym i zarazem nieustannie odradzającym się pierwiastku człowieczeństwa w ludziach próbujących – z różnym skutkiem – unieść na swoich barkach ciężar trwającego blisko milenium mitu. Odnoszę wrażenie, że w 5. sezonie produkcji są oni jeszcze bliżej nas niż do tej pory. Zmieniły się nie tylko ich twarze, ale i świat wokół nich. Fatum wciąż ma jednak to samo oblicze; bodajże najlepiej będą je wyrażać słowa Wisławy Szymborskiej: "Jesteś – a więc musisz minąć. Miniesz – a więc to jest piękne".
Akcja 5. sezonu serialu Netfliksa rozgrywa się w latach 1991–1997. Choć od wydarzeń ukazanych w finale poprzedniej odsłony serii minął zaledwie rok, piętno historycznej transformacji już na otwarciu tego rozdziału opowieści jest przytłaczające: premierem Wielkiej Brytanii został John Major, społeczeństwo redefiniuje swój stosunek do monarchii, położenie Korony osłabiają książęce problemy małżeńskie z separacją Karola i Diany na czele, które to siłą rzeczy wpływają na modus operandi relacjonujących je brytyjskich mediów, a naznaczona Jesienią Ludów społeczność międzynarodowa mierzy się z potrzebą budowy nowego porządku geopolitycznego. W tym pejzażu dziejowej zawieruchy twórcom raz jeszcze udało się znaleźć kapitalny sposób na to, aby przeprowadzić widza z epoki do epoki i w swoisty sposób wytłumaczyć zmianę obsady – pomogła w tym pierwsza z ekranowych Elżbiet, Claire Foy, której subtelny głos wybrzmiewa z ekranu niczym echo wieczności. Najmłodsza z wersji monarchini dzieli się z nami ożywiającą lekcją na temat swojego ukochanego "domu"; tym cenniejszą i zasadniejszą, że ustawia ona podwaliny pod fabularną klamrę, która w poruszającym, finałowym odcinku zepnie wszystkie dotychczasowe wydarzenia. Nie trzeba specjalistycznej wiedzy historycznej, aby dojść do wniosku, że 5. sezon The Crown skupia się na najtrudniejszym okresie panowania Elżbiety II. Dość powiedzieć, że jeden z odcinków nosi tytuł Annus horribilis, bezpośrednio nawiązując do słów samej monarchini, która właśnie tym zwrotem podsumowała przed poddanymi rok 1992. Prywatne porażki królowej i członków jej rodziny mnożą się tu w zastraszającym tempie. Pętla nieustannie się zaciska, lecz Korona musi trwać. Pytanie brzmi: czy na pewno w dotychczasowej formie?
Najnowsza odsłona serii zostaje osadzona na kilku filozoficzno-alegorycznych fundamentach – to fabularne tropy, które powracają do widza pod coraz to nowszą postacią. Prawdopodobnie najistotniejszym z nich jest rozpostarta gdzieś pomiędzy mentalną ewolucją a rewolucją kwestia zmiany i przemijania. Zwróćcie uwagę, jak często w 5. sezonie słowo "rodzina" bywa zastępowane wyrazem "system"; ten ostatni, choć zakonserwowany przez lata i dający iluzję poczucia bezpieczeństwa, zdaje się wymagać modernizacji, co doprowadzi do wielu spięć między opowiadającym się za nią i idącym z duchem czasu Karolem a jego rodzicami. Zaraz obok wyrasta aspekt dogorywającej miłości, wiwisekcji wypalającego się uczucia. Nie ma żadnego przypadku w tym, że ton i rytm ekranowym wydarzeniom nadają kolejne etapy rozgrywki między prawdziwymi protagonistami tego rozdziału opowieści: następcą tronu i jego żoną, Dianą. W fenomenalnym odcinku Para nr 31 oboje próbują rozliczyć się ze wspólną przeszłością na modłę słynnej sceny kłótni z Historii małżeńskiej: majaczące gdzieś na horyzoncie pojednanie idzie tu ramię w ramię z emocjonalną nawałnicą i frustracją, wciągając widza w pułapkę – to już czas pokoju czy jednak wciąż wojny?
Świeżym powiewem w The Crown jest również zaakcentowanie przez twórców zwiększającej się roli mediów w życiu brytyjskiej rodziny królewskiej, przy czym nie chodzi tu wyłącznie o uderzającą w Koronę książkę Andrew Mortona o Dianie czy jej wywiad udzielony Martinowi Bashirowi. Ta refleksja ma znacznie głębszy wymiar, co doskonale oddaje sekwencja kłótni między dyrektorem generalnym BBC a przewodniczącym Rady Gubernatorów stacji – pierwszy z nich chce na nowo określić rolę medium, drugi utrwalić dotychczasowy porządek. BBC to przecież "ciotka" i podobnie jak Elżbieta II, "mama" i "babcia", była z nami od zawsze. Metaforycznie rozumiany "dom" to zresztą początek i koniec ekranowej opowieści, jej Alfa i Omega. Niekiedy go tracimy, w innym miejscu próbujemy zmienić, odświeżyć. W tej symbolice twórcy idą jednak krok dalej, zabierając nas nawet do Rosji. W kapitalny odcinek o następstwach Pieriestrojki zostaje wpleciona historia ostatniego cara i upadku dynastii Romanowów, powiązana z przeszłością monarchii brytyjskiej. Tu odnajdziemy jeszcze jeden dom – Ipatiewa, skrywający przerażającą tajemnicę. Wydawało się, że przeminął bezpowrotnie, lecz zapomnienie o nim byłoby porażką nas wszystkich. Elżbieta II wiedziała o tym doskonale, by wraz z Filipem uświadomić nam, że "zniewolony przez lata rosyjski niedźwiedź" może znów zagrozić światu; nawiązanie do działań Władimira Putina wydaje się czytelne i głośniejsze od bomb.
Podejrzewam, że wielu z Was czekało na raport w sprawie aktorstwa i tego, jak poradzili sobie nowi członkowie obsady. Krótko, po żołniersku: jest doskonale, przy czym chciałbym zostawić ocenie Czytelników porównanie z postaciami z poprzednich odsłon serii. Prawdziwy popis daje Elizabeth Debicki w roli Diany, która wydobywa z niej wymykające się jednoznacznemu określeniu spektrum emocji i zachowań, rozciągających się od ujmującej subtelności (mimika twarzy i gestykulacja – czapki z głów!) przez leczone akupunkturą i wiarą w teorie spiskowe poczucie zagrożenia po magnetyczną niewinność w pogoni za szczęściem. Ekranowy Karol, Dominic West, choć wizualnie niekoniecznie przywodzi na myśl portretowanego przez siebie bohatera, z każdą kolejną odsłoną serii rośnie w oczach widza, fantastycznie oddając ambicje następcy tronu i jego intelektualną zadumę nad otaczającym nas światem; po odcinku ukazującym jego działania społeczne możecie zmienić swój stosunek do tej postaci. Imelda Staunton jako Elżbieta II podąża ścieżkami wytyczonymi raczej przez Olivię Colman niż Claire Foy, łączy przyświecający królowej majestat z potęgującą się w niej samotnością – ta mieszanka w interpretacji aktorki wypada pierwszorzędnie. Jest też fenomenalny Jonathan Pryce w roli Filipa, który z ogromną starannością portretuje ciekawość świata swojej postaci i jej bezkompromisowość; ta ostatnia potrafi niewyobrażalnie ranić, o czym przekonują się Karol i sama monarchini. Na drugim planie także odnajdziemy liczne jasne punkty: fascynująco wręcz wycofanego intelektualistę, premiera Majora (Jonny Lee Miller), przygotowującego się do królewskiej roli i... naprawiającego babci telewizor Williama (Senan West), walczącą z powracającymi demonami Małgorzatę (Lesley Manville) czy wreszcie kradnącego kolejne sceny ze swoim udziałem, cudownie bezpośredniego żartownisia z twardym kręgosłupem moralnym, Mohammeda Al-Fayeda (Salim Daw). A przecież w odwodzie zostają jeszcze przemykający na ekranie dosłownie przez chwilę Timothy Dalton i jedna z najważniejszych dam francuskiego kina. Wszystko to sprawia, że The Crown nadal może pretendować do miana najlepiej obsadzonego serialu wszech czasów.
Produkcję Netfliksa nieprzerwanie należy uznawać za unikalny przejaw ekranowej maestrii wizualno-dźwiękowej. W 5. sezonie odnajdziemy wiele typowych dla tej historii scen-fresków, próbujących oddać zmieniające się na twarzach postaci w błyskawicznym tempie emocje – koronnym przykładem jest wszechogarniający smutek na obliczach Elżbiety II i Diany. Prawdziwym majstersztykiem jest również sposób wykorzystywania tematów muzycznych, ze szczególnym uwzględnieniem potężnego w swej subtelności i poruszającego najskrytsze zakamarki duszy i umysłu Duck Shoot, tym razem przychodzącego do nas w jeszcze innej wariacji. Jeśli natomiast w 5. sezonie The Crown chcielibyśmy odnaleźć mankamenty, jestem niemal przekonany, że dla części odbiorców takowym stanie się sposób zakończenia całego rozdziału opowieści. Wypływające z niego uczucie niedosytu powinniśmy jednak skonfrontować z porządkiem rzeczywistym – wiemy, jak dalej potoczy się historia, więc hipotetyczny brak zaspokojenia naszej ciekawości to raczej potrzeba jak najszybszego powrotu do świata The Crown w jego finałowym 6. sezonie. W tej naszej wędrówce w stronę domu trafiliśmy do miejsca, które bodajże najlepiej określa tytuł jednego z ukochanych utworów zmarłej monarchini: "Pokrytych mgłą wzgórz". Nie liczy się tu to, co widzimy. Ważny jest niepozorny dźwięk, słowa przychodzące do nas spomiędzy dymu i luster. Brzmią chyba tak: Boże, chroń The Crown.
5. sezon The Crown zadebiutuje na platformie Netflix 9 listopada.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat