The Good Doctor: sezon 1, odcinek 15 – recenzja
Tym razem twórcy nieco przeholowali z poważnymi treściami – bieżący odcinek serialu The Good Doctor przypomina jeden wielki miszmasz, który co gorsza nie poświęca należytej uwagi żadnemu z zaproponowanych tematów.
Tym razem twórcy nieco przeholowali z poważnymi treściami – bieżący odcinek serialu The Good Doctor przypomina jeden wielki miszmasz, który co gorsza nie poświęca należytej uwagi żadnemu z zaproponowanych tematów.
Jak to bywa co tydzień do szpitala trafia dwoje nowych pacjentów - dziewczynka z przemieszczonym sercem oraz chłopiec, któremu wątroba odmawia posłuszeństwa. Nasi nowi pacjenci to jeszcze dzieci, w związku z czym ich przypadłości medyczne nieco bardziej uderzają w emocjonalną sferę widza. A przynajmniej mogłyby uderzać, gdyby nie przysłonięto ich nadmiarem kompletnie zbędnych treści, które kompletnie zdominowały bieżący odcinek.
Już na samym początku widzimy małe odejście od codziennej rutyny – w szpitalu będzie organizowany specjalny bal, na którym kitle i fartuchy zostaną zastąpione przez stroje wieczorowe. Shaun bardzo to przeżywa, w związku z czym przez cały odcinek jest w stanie mówić głównie o tym wydarzeniu – jego obecność przy stołach operacyjnych czy na salach z pacjentami jest w zasadzie tylko formalnością, a on sam staje się raczej niewidoczny jeśli chodzi o stawianie diagnozy czy walkę o życie. Wpływ na to może mieć również wprowadzenie nowego bohatera, jakim jest doktor Alex Park – zupełnie nieznany do tej pory rezydent, który skupia na sobie za dużą uwagę kamery. Nie jestem zwolenniczką przypisywania nowym postaciom kluczowych ról i zadań, ponieważ wypada to dosyć naiwnie – lekarz pojawia się znikąd i w cudowny sposób potrafi nawiązywać dialog z pacjentami. Wijący się na łóżku chłopiec nie słyszy żadnych argumentów rodziców, jednak gdy tylko Park zabierze głos, ten natychmiast go słucha. Kalu może i patrzył na to z podziwem, jednak mi towarzyszyło głównie zażenowanie.
Wprowadzenie Parka zbiegło się w czasie z rozwijaniem postaci Reznick, która również pojawiła się w serialu chwilę temu. W zaprzyjaźnionej grupie lekarzy pomału robi się tłok, w związku z czym uwaga nie jest tak naprawdę poświęcona nikomu. Ani blondynka, ani nowy rezydent nie są w stanie wzbudzić takich emocji, jakie wzbudzają Shaun, Claire, Kalu czy Melendez – ich wszystkich zdążyliśmy poznać i polubić, a nowe postaci zdają się być wprowadzone na siłę, co od początku stawia ich w niekorzystnym świetle. Reznick i Park ograniczają się jedynie do pokazywania własnych światopoglądów – ani nie przyczyniają się szczególnie szpitalowi, ani osobistym wątkom naszych lekarzy. Śmiem twierdzić, że gdyby w ogóle się nie pojawili, nawet byśmy tego nie odczuli. W bieżącym odcinku robi się zdecydowanie zbyt gwarno wśród głównych bohaterów – a to tylko jedna z kilku przyczyn zawodu, jaki poczułam po seansie.
Po pierwsze, kompletnie nie trafia do mnie pomysł z wprowadzeniem wątku więźnia. Koncepcja serialu medycznego w pewnym momencie zaczyna chwiać się w posadach – gdy na ekran wkracza (jakże stereotypowy) przerośnięty i muskularny więzień o kamiennej twarzy, zaczyna robić się odrobinę kryminalnie. Po raz pierwszy mamy do czynienia z kajdankami, bronią oraz (prawdopodobnie mającym trzymać w napięciu) punktem kulminacyjnym z samobójstwem Borisa – wszystko to składa się na obraz dziwny i kompletnie niepasujący do tego, co znaliśmy do tej pory. Nie sprzyja temu również zwolnione tempo w momencie wprowadzania więźnia, czy sztucznie wykreowane napięcie, kiedy bierze on pod pachę zakładnika. Kamera się chwieje, kadry przeskakują z wykrzywionej grymasem zawodu twarzy Borisa na „przerażone” twarze lekarzy, a gdy wreszcie dochodzi do strzału, widzimy jedynie Claire, domyślając się, że więzień chyba jednak trafił we własną głowę. Jestem zawiedziona realizacją tej sceny i uznaję ją za jedną z bardziej żenujących do tej pory. Mam nadzieję, że w przyszłych odcinkach nie będzie miejsca na podobne zgrzyty, bo nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.
Po drugie, widać tu bardzo zmarnowany potencjał wątków nowych pacjentów. Dziewczynka z przebijającym spod skóry sercem rzeczywiście zrobiła wrażenie na wejściu – w tym momencie przeszło mi przez myśl, że o wielu dziwnych przypadłościach medycznych nie mam jeszcze bladego pojęcia. Jednak cała jej historia musiała usunąć się na dalszy plan, bo zwyczajnie nie starczyłoby na nią miejsca w natłoku wydarzeń z więźniami, nowymi lekarzami, czy samym balem. Do wątku wracamy zatem już po udanej operacji, gdy pacjentka może wreszcie przytulić się do rodziców. Zupełnie nie działa to na emocje – dziewczynka nie miała nawet okazji, by mnie do siebie przekonać, bo jej wątek przechodzi gdzieś z tyłu w totalnej obojętności. Za sprawą wspomnianego więźnia, większą uwagę mimowolnie przywiązujemy do historii chłopca czekającego na przeszczep wątroby. Czyli do wątku, w którym aż roi się od absurdów.
Na pierwszy rzut oka nasz pacjent nie ma więcej niż osiem lat. Tymczasem leżąc na łóżku szpitalnym jest w stanie dywagować nad własną moralnością i tym, że to jego ciało i to on powinien o nim decydować. Nawet lekarze podkreślili, że przecież to rodzice są tu siłą decyzyjną i choć koniec końców wszystko skończyło się dobrze, takie zachowanie chłopca jest dla mnie zupełną abstrakcją. Trudno mi uwierzyć, że dziecko miałoby się zachowywać w taki sposób i świadomie wybierać śmierć zamiast kawałka „skażonej” wątroby mordercy. No litości, czy Was to przekonuje? Poza tym, nie mogę wyjść ze zdumienia, jak dziwnie z tym dzieckiem obchodzą się rodzice i personel. Po co w ogóle mówić chłopcu, że dawcą wątroby będzie więzień skazany za siedem morderstw? I – co mówię trochę do samej Claire – jak można stanąć nad łóżkiem pacjenta i oświadczyć mu, że jego dawca właśnie popełnił samobójstwo, by on mógł żyć. Kto i po co w ogóle opowiada takie rzeczy ośmiolatkowi? Kompletnie nie pojmuję idei, jaka w tym momencie przyświecała twórcom – jeśli miało być to emocjonalne katharsis, osiągnęli zupełnie przeciwny cel.
Żeby zawirowań na płaszczyźnie szpitalnej było mało, twórcy zdecydowali się jeszcze wprowadzić wątek wspomnianego już balu dla lekarzy. Z oczywistych względów i to potraktowano po łebkach, zatem trudno mi wskazać przyczynę, dla której ten motyw musiał pojawić się w bieżącym odcinku – chyba tylko po to, by Shaun mógł zaprezentować się widzom w wymarzonym smokingu. W całą tę wieczorową otoczkę wpleciono jednak wątek zerwania Claire i Kalu, który wypada tak mdło, że aż zęby bolą – o ich rozstaniu zaważył fakt, że dziewczyna nie kojarzy piosenki, do której akurat tańczą, a która dla Kalu ma ogromne znaczenie. Ten moment pasowałby może do amerykańskiego serialu o nastolatkach z liceum, ale jakoś nie wkomponowuje mi się w klimat The Good Doctor. Wzniosłej chwili nie sprzyja również fakt, że jeszcze w poprzedniej scenie obserwowaliśmy tę dwójkę w szatni po operacji, by pół minuty później zjawili się w pełnym makijażu i przebraniu na balu. Linia czasowa ma duże znaczenie i takie manipulacje od razu rzucają się w oczy. Jednak czego oczekiwać po odcinku, w którym każda minuta dotyczy w zasadzie innego tematu? Nic dziwnego, że upchnięto to tak na siłę.
Bieżący epizod serialu zrobił na mnie negatywne wrażenie. Dawno nie widziałam takiego chaosu na ekranie ani tylu przerysowanych scen, których potencjał zabito kolejnym banalnym rozwiązaniem. Zapowiadało się dobrze – nietypowe przypadki medyczne, kontrowersje z przeszczepem u dziecka i niezarejestrowanym dawcą z więzienia, czy sama moralność lekarzy, gdy zdecydowali się odstąpić od ratowania życia samobójcy… Wszystko to zostało jednak liźnięte tylko powierzchownie, przez co epizod nie oferuje w zasadzie żadnych emocji. Może i miało być to zerwanie z utartymi schematami i próba wprowadzenia czegoś nowego. W tym przypadku wyszło jednak kompletnie nieudanie. 4/10.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat