The I-Land - sezon 1 - recenzja
The I-Land to smutny dowód na to, że Netflix zbyt często wydaje pieniądze na projekty niewarte czasu. Dlaczego? Przeczytajcie recenzję.
The I-Land to smutny dowód na to, że Netflix zbyt często wydaje pieniądze na projekty niewarte czasu. Dlaczego? Przeczytajcie recenzję.
The I-Land to serial, który aż kipi inspiracją kultowym Lost - Zagubieni Bohaterowie budzą się na rajskiej wyspie i nie pamiętają, kim są. Muszą przeżyć, mierząc się z tajemniczymi siłami. Na szczęście koncept jest zupełnie inny, a pierwotnie podobieństwo kończy się na kwestii wyspy i na grupie ludzi. Serial dość szybko wyjaśnia widzom, że mamy do czynienia z wirtualną rzeczywistością futurystycznego więzienia rodem z science fiction. I to jest prawdopodobnie jedynie niezła rzecz w The I-Land, bo jest w tym kilka solidnych pomysłów, próby analizy ludzkiej moralności czy ładne krajobrazy. Na papierze wygląda to poprawnie. Szkoda, że tylko tam...
Szybko się okazuje, że ten serial raczy widza scenariuszowym koszmarem. Brakuje w tym tempa, odpowiedniego prowadzenia historii (liczba zapychaczy pod koniec serialu jest zatrważająca), interesujących postaci, sensu i jakiegokolwiek przemyślenia osób decyzyjnych w Netflixie, bo większość tych wad niewątpliwie można było dostrzec w scenariuszu. Mamy bowiem grupę postaci zachowujących się jak banda dzieci w piaskownicy (można by użyć mocniejszego i dosadniejszego słowa...), którzy bardzo przypominają kiepskie programy z gatunku reality show. Jesteśmy raczeni tyradą absurdalnie głupich i niedorzecznych zachowań, dialogów brzmiących jak tania telenowela i łopatologii poszczególnych elementów. Kwintesencją wydaje się scena rozmowy o drugiej wyspie z potencjalnymi przeciwnikami... Pada pytanie: jaka druga wyspa? Wszystko byłoby w porządku, gdybyśmy dosłownie w tym ujęciu, gdy te słowa padają, nie widzieli w tle tej właśnie wyspy, na którą potem jedna z postaci się udaje. To tylko jeden z wielu przykładów bzdur, jakie ten serial prezentuje. Mówimy o poziomie dziwności i nonsensów wywołujących jedynie niedowierzanie (że coś takiego jest możliwe we współczesnym świecie seriali) i ból głowy, bo przekracza to wszelkie granice.
Twórcy nawet rozsądnie nie potrafią wykorzystać potencjału tego pomysłu i budować tajemnicę. Nie przeczę dostajemy kilka zwrotów akcji tu i ówdzie, czasem nawet niespodziewanych, które zostają przytłoczone przez sztampową do bólu historię o więziennym eksperymencie, który nie podoba się naczelnikowi chcącemu mieć absolutną władzę. Ileż to tego typu opowieści wdzieliśmy w rozmaitych wariantach i kombinacjach? Gdy po kilku odcinkach dowiadujemy się praktycznie wszystkiego, aura tajemnicy, która w miarę napędzała zainteresowanie na samym początku, znika bezpowrotnie. Finał natomiast pogrąża całe The I-Land - jest bowiem oparty o totalne oczywistości. Byle wymusić niesmaczny happy end.
Ten serial może u wielu widzów Netflixa wywołać uczucie deja vu, bo niedawno miało premierę coś równie okropnie złego - Another Life. Tu i tu mamy grupy bezmyślnych postaci zachowujących się, delikatnie mówiąc, głupio. W obu przypadkach pełno zapychaczy, zbytecznych scen, brak emocji i wszechobecne zniechęcenie do kontynuowania seansu. Tamten serial science fiction miał Katee Sackhoff, która się starała, a ten... nie ma nikogo. Natalie Martinez w głównej roli robi co może, ale nie ma z czego wyciągnąć nawet minimum. A zbyt wiele scen jej ekranowych towarzyszy jest kręcona siermiężnie, gdzie aktorzy wydają się zagubieni, pozbawieni reżyserskiej ręki lub wygłaszający swoje kwestie w sposób sztuczny i pusty. Najbardziej rozczarowuje Kate Bosworth, która w swojej karierze pokazała, że ma spore pokłady talentu. Jej postać jest tak szkaradnie napisana, że szybko staje się jedną z największych wad. Irytuje, zachowuje się idiotycznie (scena z opuszczeniem broni, bo tak jej każe wróg...) i nie da się jej polubić. Tego typu person na ekranie jest zbyt wiele, by można było przymknąć oko lub przejść obok tego obojętnie.
The I-Land obok Another Life to jedna z najgorszych rzeczy, jakie Netflix stworzył. Trudno zrozumieć, dlaczego ktokolwiek mógł na to wydać pieniądze, bo pod interesującym, powierzchownym konceptem inspirowanym Zagubionymi, kryje się w tym sztampa, pustka i fatalna pod każdym względem realizacja. Nie ma w tym ani krzty wartości, by ten czas był warty poświęcenia. Dobre chociaż, że ta historia wydaje się zakończona.
Źródło: zdjęcie główne: Netflix
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat