The Walking Dead: sezon 7, odcinek 4 – recenzja
4. odcinek 7. sezonu The Walking Dead jest o 15 minut dłuższy od standardowego epizodu. I choć nie dzieje się nic zaskakującego czy spektakularnego, nie są to minuty zmarnowane.
4. odcinek 7. sezonu The Walking Dead jest o 15 minut dłuższy od standardowego epizodu. I choć nie dzieje się nic zaskakującego czy spektakularnego, nie są to minuty zmarnowane.
Na pierwszy rzut oka niewiele się dzieje w tym odcinku, nie dostajemy walk, rozbijania głów i spektakularnych śmierci ważnych postaci. To nigdy nie było esencją The Walking Dead, to serial o ludziach, o tym, jak się zachowują w tym świecie. Innymi słowy, mamy skupienie na postaciach, psychologii, dialogach i atmosferze. I właśnie w tych aspektach 4. odcinek jest niezwykły.
Przybycie Negana do Aleksandrii to rzecz oczekiwana, wręcz naturalna. Chyba mało kto spodziewał się, że zobaczymy to tak szybko. Gdyby twórcy tworzyli ten sezon tak samo jak poprzednie, mielibyśmy kilka odcinków o spacerze i rozmowie o tym, jak bohaterowie cierpią, a potem coś zaczęłoby się dziać. Tym razem jest inaczej i dostajemy coś, co wywołuje silne emocje. Sama początkowa sekwencja przybycia Negana to prawdziwy majstersztyk i popis Jeffreya Deana Morgana, który jest kontynuowany aż do samego końca. To jego show, które odgrywa wyśmienicie. Dzięki temu każda zwyczajna rozmowa antagonisty z Rickiem czy kimkolwiek to uczta pełna napięcia, niepewności i oczekiwania na to, co się wydarzy. Jest on bowiem złoczyńcą tak nieprzewidywalnym, że w jednej chwili z uśmiechniętego żartownisia zmienia się w bezwzględnego psychopatę. Przy tym znakomicie budowane jest tu napięcie, które nie pozwala oglądać tych jakoby zwyczajnych scen z obojętnością. Ten odcinek to ostateczne postawienie kropki nad „i”, czyli Negan cementuje swoją władzę nad Aleksandrią. Robi to w taki sposób, że nie pozostawia złudzeń, kto tu rządzi i co się stanie, jeśli coś pójdzie nie po jego myśli. Twórcy sprawili, że choć większość odcinka opiera się na rozmowie Negana z Rickiem, angażuje to widza całkowicie i sprawia, że chce się więcej. Coś nadzwyczajnego.
Cudownie wychodzi w tym odcinku pokazanie, jak Negan niszczy Ricka. Widzimy, że są momenty, kiedy Rick waha się, jeszcze odzywa się w nim resztka buntu. Objawia się to w spojrzeniu, zaciśniętej ręce na broni i emocjach burzących się na każde kolejne lekceważące słowo Negana. A ten prowadzi wyśmienitą grę psychologiczną, publicznie ustawiając Ricka do kąta, dławiąc w zarodku resztki dumy, jakie jeszcze posiada i wzmacniając jego uległość. Każda decyzja Negana jest przemyślana, każde słowo jest doskonale przygotowane. Wszystko ma znaczenie, każdy gest, spojrzenie, żarcik, a w szczególności fakt oddania Lucille w ręce Ricka. Ten odcinek to genialny pokaz zniszczenia psychicznego i emocjonalnego nie tylko człowieka, ale całej społeczności. Dowodem na zaplanowaną pokazówkę jest końcowa scena ze spalonymi materacami. Oni ich nie potrzebowali, ale musieli pokazać Rickowi i innymi, jak bardzo panują nad sytuacją. Sam Negan jest tego wszystkiego świadomy, bo rzuca bardzo sugestywne zdanie w jednej z ostatnich scen.
Pozostają jednak jednostki, które jeszcze mają siłę. Rick jest stracony, nie ma już w nim krzty nadziei i został całkowicie zmiażdżony przez but Negana. Pozytywnie zaskakuje Carl, który – podobnie jak w premierze sezonu – pokazuje, że ma serce i odwagę jak nikt inny. W takim momencie i po tamtych wydarzeniach nadal nie traci ognia. Dzięki temu dostajemy kapitalną scenę z Neganem, w której tak naprawdę wszystko mogło się wydarzyć. I to raczej też ma znaczenie, bo choć antagonista sam mówi, że Carla lubi, to musi dostrzegać jego niezłomność. Ciekaw jestem, czy ostatecznie dostrzeże rodzący się tutaj problem. Skoro Daryl został złamany jeszcze mocniej niż Rick, Negan może doprowadzić do uległości każdego. Zresztą podobna sytuacja jest z Rositą i Spencerem, którzy są ostatnimi, którzy starają się coś zrobić. Ich wspólne sceny to praktycznie jedyne mniej interesujące momenty, nie są to postacie jakoś szczególnie wzbudzające sympatię, ale z całą pewnością drzemie tutaj potencjał na to, by to zmienić w przyszłości. Tak naprawdę na razie dostajemy wstęp, scenarzyści rzucają nasiona, które potem mają wykiełkować.
Za nami cztery odcinki The Walking Dead i każdy był na swój sposób inny, wyjątkowy i bardzo dobry. Najnowszy potwierdza, że to nie przypadek i twórcy doskonale wiedzą, jakie mają teraz atuty i wykorzystują je w pełni. Zwłaszcza jeden o imieniu Negan. To dzięki temu złoczyńcy każda scena odcinka jest wyjątkowa, bo bawiący się rolą Jeffrey Dean Morgan ma niesamowitą charyzmę, a towarzysząca całości atmosfera potrafi przyciągnąć do ekranu. Ten odcinek ogląda się nadzwyczajnie, Negan kradnie każdą scenę, a towarzyszące temu napięcie i emocje dopełniają czaru. W tym wszystkim dobrze też wypada rozmowa Ricka z Michonne, w której dowiadujemy się tego, co wielu mogło podejrzewać – to Shane jest ojcem drugiego dziecka Lori. Ten praktycznie monolog pokazuje, jak bardzo wydarzenia miały wpływ na Ricka, jak to go nie tylko zniszczyło emocjonalnie, ale też zmieniło. Dobra, ważna scena.
Chociaż cała gra psychologiczna jest warta każdej minuty tego odcinka (z niepotrzebną przerwą na Rositę i Spencera), nie jestem do końca przekonany, czy trzeba było specjalnie wydłużać go o 15 minut. Oczywiście jest to ważne, bo obserwujemy, jak wydarzenia z premiery mają wpływ na Ricka i całą Aleksandrię. Wizyta Negana jest tego idealnym podsumowaniem, ale ten czas ekranowy można było poświęcić na na pewno ważniejsze wydarzenia, które czekają nas w przyszłości. Oby twórcy nadal utrzymali tę dobrą passę, ale też fabuła musi się iść dalej, bo choć ten odcinek jest ważny i potrzebny, nie możemy ciągle oglądać dowodów na to, jaki Negan jest zły.
Źródło: fot. Gene Page/AMC
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat