The Walking Dead: sezon 8, odcinek 2 – recenzja
2. odcinek 8. sezonu The Walking Dead nie pozwala się nudzić, ale zarazem nie wszystko tutaj działa, jak powinno. Coś, co powinno emocjonować, pozostawia z obojętnością.
2. odcinek 8. sezonu The Walking Dead nie pozwala się nudzić, ale zarazem nie wszystko tutaj działa, jak powinno. Coś, co powinno emocjonować, pozostawia z obojętnością.
Twórcy The Walking Dead zapowiadali, że 8. sezon będzie napakowany akcją. I chociaż premiera tego za bardzo nie potwierdzała, drugi odcinek nadaje prawdy ich słowom. Od samego początku dostajemy to, co obiecywano: wojnę totalną pomiędzy tymi dobrymi a Zbawcami. Trzeba przyznać, że tyle akcji, ile jest w tym odcinku, prawdopodobnie nie było w kilku sezonach razem wziętych. Na pewno jest dynamicznie, w jakiś sposób angażująco i na nudę narzekać nie można. Jednak czegoś w tym brakuje.
Patrząc na realizację tych strzelanin, same w sobie nie są emocjonujące. Ważne w scenach akcji jest budowanie emocji, napięcia i klimatu, a tego w całym odcinku jako tako brakuje. Szczególnie w scenie ataku na placówkę Zbawców, w której bierze udział m.in. Aaron i jego chłopak. Na początku widzimy, jak strzelają do siebie obie strony, więc jest to poprawa w stosunku do poprzedniego odcinka. Przeciwnik staje się realny i namacalny. Z jednej strony plus, blokada Zbawców, zabijanie ich, ile wlezie, i czekanie, jak zmartwychwstali dokończą dzieła. Z drugiej strony jednak poza jedną sceną z zombiakami, ta strzelanina dalej się toczy, jakby nic takiego nie miało miejsca. Mamy uwierzyć, że Zbawcy ot tak zauważyli, jak im za plecami zaczęły pojawiać się zombiaki, gdy byli skupieni na walce? To nie trzyma się całości, gdy w pewnym momencie można odnieść wrażenie, że ten motyw zostaje po prostu porzucony, choć sam w sobie jest wartościowym narzędziem w tej wojnie. No i problem też jest w budowie całej atmosfery strzelaniny. Widzimy, jak giną Zbawcy, nie widzimy, by ktoś z bohaterów nagle dostał kulkę, by niespodziewanym zwrotem akcji zbudować jakieś emocje. Ba, na początku można odnieść wrażenie, że nasi są w tym starciu wręcz kuloodporni. A potem nagle twórcy w sposób słaby i łopatologiczny pokazują kilka scenek, w których kilka wybranych postaci dostaje kulkę. Tylko to jest za bardzo sygnalizowane i dość kiepsko zainscenizowane. Po prostu od razu widać, że w tej dokładnie scenie ta dana postać zginie. Tak się tego nie robi.
W tej wojnie siłą rzeczy musiał pojawić się dylemat, który został zasugerowany w premierze. Przeważy gniew czy litość? Obrazowaniem tego wątku jest sytuacja Jesusa i Tary, którzy rozpoczynają wewnętrzny konflikt w momencie poddania się jednego ze Zbawców. Kłopot w tym, że cała scena jest oparta na oczywistościach. Nie ma budowania niepewności wśród widzów, czy jedna strona ma rację, czy może druga. Szybko można przewidzieć, że jegomość kłamie jak z nut i może dojść do tragedii. Taki dylemat powinien być podstawą wojny ze Zbawcami, by bohaterowie nie stali się tymi, z kim walczą. Ale nie tędy droga. Kiepsko, banalnie i nieciekawie. O wiele lepiej wygląda to u Ricka, który walczy z tajemniczym mężczyzną i ostatecznie go zabija. Bohater myślał, że chłop chroni składu broni, a tam leżała jego małą córeczka. To buduje emocje i trochę łopatologicznie kształtuje granicę, którą Rick i spółka mogą przekroczyć, a nie powinni. W tym miejscu to działa, bo choć sam motyw może być trochę odtwórczy w historii serialu, jest mądry i przejmujący.
Na pewno może podobać się wątek Morgana. Jego tryb Rambo idealnie pasuje do tego, jaką jest on postacią. Niezrównoważenie psychiczne znów daje o sobie znać, co też całkiem solidnie wpisuje się w kontekst dylematu. Jednocześnie jednak tryb Rambo jest przeprowadzany po linii najmniejszego oporu. W filmach bohater Stallone'a nigdy nie szedł przed siebie, by bohaterowie mu łaskawie podchodzili pod kule. To wyglądało zupełnie inaczej i powinno tak wyglądać, by działało to na emocje. Dlatego ten wątek jest trochę nierówny, bo poza tym, że każdy podchodzi Morganowi pod lufę bez żadnej sensownej walki, jest trochę banalne.
Końcówka wzbudza istną konsternację, która zostaje wprowadzona zbyt łatwo. Powrót Moralesa z początków serialu nie wzbudza emocji, bo przypuszczam, że niewiele osób w ogóle będzie pamiętać tego bohatera. Niby można wyjaśnić kwestią niemowlaka, dlaczego Rick dał się tak łatwo podejść, ale gdy wychodził stamtąd, wyglądał na skupionego. Dlatego trudno do końca zaakceptować taki cliffhanger, który wydaje się naciągany, niepotrzebny i wymuszenie starający się wyrównać szanse Zbawców. Nie wzbudziło to we mnie żadnego zainteresowania.
The Walking Dead w 2. odcinku poprawia pewne niedociągnięcia premiery, ale popełnia inne błędy, przez co wywołuje mieszane odczucia. Jest nierówno. Nudno nie było, a cała walka nie jest wytworem wyobraźni Ricka, jak spekulowano w premierze, ale gdzieś w tym wszystkim umyka sedno sprawy. Mamy wojnę o lepszą przyszłość, a ta nie powinna być traktowana z taką obojętnością, jak widzimy na ekranie.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat