The Walking Dead: sezon 9, odcinek 11 – recenzja
The Walking Dead w 11. odcinku trochę zwalnia tempo, nadal racząc momentami wysokiej jakości. Kilka jednak wzbudziło konsternację i niemiłe wspomnienia z poprzednich sezonów.
The Walking Dead w 11. odcinku trochę zwalnia tempo, nadal racząc momentami wysokiej jakości. Kilka jednak wzbudziło konsternację i niemiłe wspomnienia z poprzednich sezonów.
The Walking Dead jest świetny w momentach konfrontacji z Szeptaczami i Alphą. To właśnie w takich scenach poznajemy nowy czarny charakter. Samantha Morton pokazuje kogoś zaskakująco nieobliczanego, charyzmatycznego i na swój sposób przerażającego. Gdy pojawiał się Negan, raczej towarzyszyły temu jakieś pozytywne reakcje, bo jego luz i gadka rozładowywały atmosferę. W scenach Alphy mamy zupełnie inny klimat. Czuć doskonale budowane napięcie, które w żadnym momencie tych scen w odcinku nie puszcza. Zaś sama postać w jakimś stopniu buduje wokół siebie atmosferę grozy. Czuję, że jest to ktoś totalnie nieobliczalny i może zrobić wszystko, czego tylko po niej się nie spodziewamy.
Najmocniejszym wątkiem jest kwestia niemowlaka. Z uwagi na opowiadania Lydii, mogliśmy się domyślić, że to może pójść w najgorszą stronę. To jest własnie chwila, która buduje perspektywę na złoczyńców. Poznajemy ich metody, które na razie są przedstawione powierzchownie, ale bezceremonialne poświęcenie bezbronnego niemowlaka przez Alphę mówi nam dużo o tym, czym oni są. Sama w rozmowie z Darylem porównuje się do zwierząt, ale wydaje się, że może to być coś o wiele gorszego. Być może nazwanie ich nieludzkimi barbarzyńcami jest najbardziej trafione, a przypuszczam, że kolejne odcinki jedynie to potwierdzą. Sama scena ratunku niemowlaka dobrze wpisuje się w atmosferę całego wątku, gdzie jednak towarzyszy jakaś niepewność o los postaci.
Henry perfekcyjnie wpisał się w bycie zastępcą Carla. Jak wiemy, twórcy wpisali jego wątek w komiksową historią Carla, by jakoś wypełnić tę lukę. Problem jest taki, że Henry jest tak samo głupi i irytujący, jak Carl w swoich najlepszych czasach. Dlatego jego wątek wzbudza prawdziwą konsternację, bo czy to błąd scenarzystów, gdy świadomie podejmują taką decyzję, zwalając winę na naiwność wynikającą z młodości i zauroczenia? Nie do końca. Nie wydaje mi się też, by cały wątek jego uratowania Lydii mógł w jakimkolwiek stopniu nabrać głębszej wiarygodności. Jakikolwiek scenariusz skończyłby tak samo - Henry wychodzi na tym źle. Sam wątek ma znaczenie dla budowy relacji pomiędzy bohaterami, a - póki co - jedyną ludzką osobą wśród Szeptaczy, więc bynajmniej nie jest tylko bezsensownym wypełniaczem czasu. A do tego słowa Carla w kluczowym momencie miały znaczenie. I choć rozumiem zamiar twórców, dostrzegam świadomość wśród bohaterów, że Henry absurdalny błąd, nie lubię wymuszonego robienia z postaci większego głupca niż jest naprawdę. Dlatego koniec końców całość kwestii Henry'ego pozostawia niesmak, przywołujący wspomnienia ze słabszych poprzednich sezonów.
W końcu powróciło Królestwo. Jest to zaskakująco dziwny i oderwany wątek, ale nie w negatywnym znaczeniu. Po pierwsze - jest to fanservice, czyli wprowadzenie czegoś, na co fani czekają, a tym jest zabawny początek (Jerry kradnie sceny!) z epizodem Jesusa. Retrospekcje są o tyle ważne, że przypominają o kluczowej kwestii deklaracji praw, nad którą swego czasu pracowano, by odbudować zarys cywilizacji. Podkreślenie, jakie to ma znaczenie dla Ezekiela i co dokładnie planuje w nadchodzącym czasie zrobić, sprawdza się i obiecuje, że Królestwo w tym wszystkim odegra istotną rolę. Cała wyprawa jest specyficzna, bo atmosfera odstaje od scen z Szeptaczami. Jest luźna, lekka, czasem zabawna, a wykorzystanie takiej, a nie innej muzyki w tle jedynie stawia kropkę nad i. Uroczo też wyglądało przedstawienie relacji Ezekiela z Carol. Takie niuanse i detale naprawdę się sprawdzają. Koniec końców jednak można zadać sobie pytanie: po co ten wątek? Sprawia on wrażenie historii o niczym. Bez żadnego określonego znaczenia dla fabuły serialu. Twórcy jednak zadbali, by udowodnić widzom, że to było ważne. W pewnym momencie widzimy, że bohaterowie mijają tajemniczy znak, który został przez kogoś pozostawiony. Angela Kang zapowiada, że wkrótce dowiemy się, do kogo on należy, więc zastanawiam się... czyżby Królestwo przez przypadek weszło na czyiś teren, co doprowadzi do większych problemów? Sam symbol przypominał coś z alfabetu greckiego, który używany jest przez Szeptaczy, ale wydaje mi się, że tutaj będzie coś więcej. Z jednej strony - może to być coś kompletnie nowego (stawiam na związek z wyjaśnieniem tajemniczych blizn), z drugiej strony może to być oznaczenie terenu należącego do Alphy. A wiemy, co się wydarzyło, gdy Jesus i spółka weszli na ich rejony.
Da się dostrzec ciekawą zmianę w stosunku do nowych sezonów. Zastanawialiśmy się długo, kto zastąpi Ricka, gdy ten odejdzie, i ostatnie odcinki pokazują, jak powoli Daryl dojrzewa do tej roli. Nie dość, że ma więcej dialogów, niż w kilku sezonach razem wziętych, to jeszcze scenarzyści sprawnie przedstawiają jego osobisty i emocjonalny związek z Lydią przez traumy z dzieciństwa. Ten sezon i ten odcinek zmieniają postrzeganie Daryla z milczącego twardziela w tle w kogoś, kto w końcu ma szansę się rozwinąć w ciekawszą i mającą większe znaczenie postać. Na razie wygląda to dobrze.
The Walking Dead trzyma poziom w 9. sezonie, a ocena tego odcinka jest niższa wyłącznie przez wątek Henry'ego, który mimo wszystko wpływa negatywnie na jakość. I co ważne - udaje się pobudzić apetyt i liczę, że w kolejnych odcinkach dostajemy mniej głupiego Henry'ego, a więcej emocjonujących scen z Alphą.
Źródło: zdjęcie główne: Gene Page/AMC
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat