Titans: sezon 1, odcinek 1 – recenzja
Za nami pierwszy odcinek Titans, nowego serialu superbohaterskiego opartego na komiksach DC. Wybija się on ponad przeciętność nie tylko na poziomie fabularnym - Robin daje tu wrogom takiego kuksańca, że nawet Batman może zostać fanem produkcji.
Za nami pierwszy odcinek Titans, nowego serialu superbohaterskiego opartego na komiksach DC. Wybija się on ponad przeciętność nie tylko na poziomie fabularnym - Robin daje tu wrogom takiego kuksańca, że nawet Batman może zostać fanem produkcji.
W świecie filmów i seriali DC zderzają się dwie pierwotne siły, które pełnią na ekranie funkcję przeciwstawnych biegunów: kinowy mrok nieustannie kontrastuje z cukierkową rzeczywistością produkcji stacji The CW, a taki obrót spraw wielu fanów wprawi w wielką konfuzję. Nie jesteśmy bowiem pewni, która stylistyka ma przyświecać produkcjom opartym na komiksach wydawnictwa - czy mamy ją kojarzyć z zanurzonym w otchłani nocy Batmanem, czy raczej z wdzięcznym, ale wykorzystywanym bez większego ładu i składu uśmiechem Melissa Benoist. W tę swoistą wyrwę, by nie powiedzieć po prostu przepaść, wchodzi teraz pierwszy okręt flagowy nowo powstałej platformy DC Universe, Titans. Serial, który na poziomie kampanii marketingowej postanowił obrócić w perzynę nasze wyobrażenia o panującej w DC hierarchii i nakazał nam "pieprzyć" Mrocznego Rycerza. Zamiar to tak zawadiacki i prowokujący, że zdawałoby się absurdalny. A jednak pierwszy odcinek nowej serii udowadnia, że w twórczym szaleństwie jest metoda. Choć autorzy Titans kładą wszystkie ręce na pokład i czerpią z przeróżnych tonacji, nie popadają przy tym w żadne gatunkowe koleiny, a ich fabularne koncepcje naprawdę dobrze rokują. Jakież to paradoksalne, że nadzieja dla ekranowego świata DC rodzi się tam, gdzie atmosfera grozy zostaje pożeniona z estetyką horroru...
Tytułowych bohaterów jest czworo i choć ich historie zaczną się sprawnie zazębiać, nigdy nie powiedziałbyś, że lada moment utworzą drużynę operującą na pierwszej linii frontu walki ze złem - to raczej rzecz z kategorii zbiorowych niemożliwości. Dick Grayson, zabijaka z twarzą wiecznego chłopca, który traumę rodzinnej tragedii leczył pod bacznym okiem Bruce'a Wayne'a. Pierwsza odsłona serii nieprzypadkowo poświęca mu najwięcej uwagi; chodzi tu nie tylko o to, że introwertyczny i momentami socjopatyczny młody detektyw ma być liderem grupy. Gdy już na ekranie przywdzieje kostium Robina, to rozprawi się z przeciwnikami w taki sposób, że co bardziej delikatni widzowie będą musieli zasłaniać oczy: jedną twarz przeora szybą auta, drugą rozkwasi o mur. Odbiorca będzie w takim szoku, że może mu umknąć fakt, iż bodaj najważniejsze dla postaci Graysona staną się jego życiowe wybory. Uciekając przed spuścizną Batmana z ponurego Gotham wyruszy w stronę jeszcze bardziej depresyjnego Detroit - miasta, którego puste ulice i opuszczone domy stały się synonimem upadku przemysłu w USA. Tutaj nawet idylliczny krajobraz amerykańskich przedmieść zostaje przetrącony; na jednym z nich rozgrywa się dramat Rachel Roth, obdarzonej mocą telekinezy nastolatki, w której matka widzi kolejne wcielenie Szatana. Coś jest na rzeczy, skoro za dziewczyną krok w krok podąża tajemnicza istota, żywcem wyjęta z najbardziej przerażających koszmarów. Jednemu z napastników zrobi takie kuku, że nawet wikingowie ze swoim krwawym orłem mogliby popaść w kompleksy. Wątki Dicka i Rachel ostatecznie zostaną połączone - bohaterka w swoich wizjach widzi przecież akrobatyczne popisy rodziny Graysonów.
Na drugim biegunie tej części opowieści pojawia się Kory Anders aka Starfire, ta sama postać, za której wygląd portretującą ją aktorkę rzesza fanów chciała odsądzać od czci i wiary. Tymczasem Anna Diop na ekranie wypada nie tylko przekonująco, ale zdaje się również wśród pozostałych członków obsady brylować. Pomaga jej w tym umiejętnie rozpisany przez scenarzystów wątek: na poziomie wizualnym będziesz chciał Starfire zaszufladkować w trybie ekspresowym, tymczasem niewiasta nie wie, kim jest, skąd pochodzi i dokąd zmierza. Mówi językami, ktoś na nią poluje, ktoś ją kocha - fabularny gar aż kipi od tajemnic i niedopowiedzeń. Choć Kory wyróżnia się wśród tłumu, przez zaniki pamięci staje się paradoksalnie osobą, której nie chciałbyś spotkać na swojej ścieżce. Jest nieprzewidywalna i pełna kontrastów; jej ujmujący uśmiech przeplata się z bezwzględnością, a wybudzanie w sobie względem niej współczucia z poczuciem, że ta empatia stanie się twoim największym błędem. Szalona jazda bez trzymanki rozgrywająca się w dodatku w symbolizującym klasykę i podniosłość austriackim Wiedniu. Jest jeszcze Beast Boy, który pod postacią tygrysa gdzieś w zapomnianym przez świat sklepie z grami w Ohio postanowi wykraść interesujący go tytuł. Wszyscy z bohaterów wydają się operować w zupełnie innych tonacjach, a jednak zaskakująco wiele ich łączy - nie tylko zanurzenie w aurze niepokojącego mroku.
Srogo zawiodą się ci, którzy wychodzili z założenia, że autorzy produkcji urządzą nam na ekranie festiwal okrucieństwa rozładowywany przez odwołania do typowych dla amerykańskich nastolatków problemów. Nawet gdy bohaterowie chodzą sfrustrowani i walczą z wyrastającymi tu jak grzyby po deszczu wewnętrznymi i zewnętrznymi demonami, to estetyzacja przemocy ma znacznie, kontekst i fabularne uzasadnienie. Jeśli sądzisz inaczej, to najwyraźniej nie masz bladego pojęcia o tym, czego po tym serialu powinieneś się spodziewać. Scenarzyści jak wytrawni pokerzyści operują narracyjnym ryzykiem; młodzieżowy dramat łączy się tu z policyjnym proceduralem, elementami kina akcji i rasowym thrillerem, poniekąd na zasadzie wysyłania mylnych sygnałów w kierunku widza. Mrok, światło, żart, horror - wszystko trafia na swoje miejsce, przy czym w żadnym momencie nie będziesz pewien, na co akurat trafisz. Dzięki takim zamaszystym posunięciom narracyjnym historia Tytanów nabiera tempa. Jest co prawda bardziej przygnębiająco i bez fajerwerków, ale to wpisuje się w zamiar twórców, którzy najwidoczniej zapragnęli żonglować psychologicznymi odniesieniami i pogłębić skomplikowaną psyche bohaterów. Niestabilność protagonistów zupełnie nieoczekiwanie owocuje niestabilnością w odbiorze seansu - jakby autorzy garściami czerpali z klasycznego kina grozy i taranowali widza nie poprzez te czy inne jump scare'y, tylko za pomocą atmosfery ukazanej na ekranie.
Takie podejście groziło oczywiście licznymi błędami - należy docenić twórców za to, że z uporem maniaka minimalizowali potencjalne straty. Można się przyczepić nieco do sztucznego w wątkach Starfire i Beast Boya CGI czy choreografii sztuk walki; nawet jeśli Robin siecze typów spod ciemnej gwiazdy aż miło, to niektóre ruchy bohatera wyglądają tak, jakby w którymś momencie rozgrywki Mortal Kombat Wasz monitor dosłownie na chwilę przestał działać. Czas pokaże, czy to jedynie błędy przy pracy i typowe dla pilotów amerykańskich seriali mankamenty, które z biegiem czasu można wyplenić. Odpowiedzialni za produkcję chcieli jednak zaserwować fanom zarówno karuzelę easter eggów i mordobicia, jak i pokazać, że Tytani są bardziej dorośli niż ich kilka czy kilkanaście lat starsi koledzy i koleżanki z National City czy Star City, do których co tydzień zagląda kamera stacji The CW. W tym wszystkim pojawia się pytanie o to, na ile mamy tu do czynienia ze starannie przemyślanym, długofalowym planem, a na ile wybijający się ponad przeciętność małego ekranu pierwszy odcinek okaże się być jedynie wyjątkiem od reguły? Z Titans jest bowiem tak, jak z naszymi uczuciami po seansie - nie jesteśmy pewni, co tu się, do licha, wydarzyło. Wyjdziemy jednak na wielkich głupców, jeśli nie zgłębimy tego tematu tak, jak na to zasługuje.
Te narracyjno-fabularne niedookreślenia sprawiają, że Titans doprawdy trudno zaklasyfikować i być może w tym tkwi największa siła tej produkcji. Ustawia ona bowiem zupełnie nowy standard pod seriale oparte na komiksach DC, a w takim podejściu twórcy żadnych jeńców brać nie zamierzają - albo wsiadasz do pociągu, gdzie wymykająca się spod kontroli Raven i wulgarny Robin robią za maszynistów, albo zostajesz na stacji. Co więcej, seria udowadnia, że w mocno już nasyconym świecie superbohaterskich produkcji wciąż można odnaleźć własną, unikalną ścieżkę i tonację, a heroiczne łubu dubu nadal może sprawdzać się w romansie z bardziej psychologicznym podejściem do bohaterów. W końcu coś dla siebie znajdą tu i miłośnicy ekranowej jatki, i ci, którzy po latach ze stacją The CW znajdowali się na skraju załamania nerwowego.
Źródło: Zdjęcie główne: DC Universe
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat