Titans: sezon 2, odcinek 1 - recenzja
Titans wrócili z 2. sezonem. Odcinek Trigon jest doprawdy przedziwny - to popłuczyny po zeszłorocznym finale, ale też obiecująca historia, w której pojawią się Batman i Deathstroke.
Titans wrócili z 2. sezonem. Odcinek Trigon jest doprawdy przedziwny - to popłuczyny po zeszłorocznym finale, ale też obiecująca historia, w której pojawią się Batman i Deathstroke.
Tuż przed zeszłorocznym Bożym Narodzeniem odpowiedzialni za serial Titans zafundowali nam wątpliwej jakości prezent - finał 1. sezonu dopełnił dzieła zniszczenia, które dla tej produkcji rozpoczęło się mniej więcej w połowie poprzedniej odsłony serii. Dla przypomnienia: po kilku obiecujących odcinkach twórcy na dobre ugrzęźli w przeróżnych ekranowych genezach i fabularnych dygresjach, a podsumowanie historii Tytanów, choć reklamowane rozszalałym i odbierającym życie Batmanem, ostatecznie okazało się jedynie wizją włożoną do głowy Dicka Graysona. Tak, ktoś po prostu zrobił nas w konia, przy czym wpływ na taki obrót spraw miało przede wszystkim sztuczne skrócenie całej opowieści. Młodzi herosi wrócili już z 2. sezonem, jednak śpieszę donieść, że wciąż stoją oni w rozkroku - pomiędzy starciem z dorobionym na poczekaniu antagonistą a popchaniem narracji w zupełnie nowych kierunkach. Innymi słowy: odcinek Trigon to w ogromnej większości popłuczyny po zeszłorocznym finale. Blisko 40 minut koszmarnie prezentującej się, mentalnej jatki z tytułowym złoczyńcą, która zostaje później naprędce dopełniona świeżymi akcentami. Jest Deathstroke, jest Bruce Wayne, są przenosiny do San Francisco. I bardzo dobrze; szkoda tylko, że to fabularne przewietrzenie przychodzi dopiero po tym, jak Trigon i spółka postanowili się na nas zdefekować.
Najlepiej otwarcie 2. sezonu zdaje się podsumowywać marsz złoczyńcy, który po przemianie w swoją demoniczną wersję gdzieś idzie. Po burgera, na wykopki, siać pożogę - bez różnicy. Ma tak koślawe nóżki i niemrawy chód, że zamiast nas przestraszyć, będziemy mu kibicować, by się nam ten nieborak nie przewrócił. Wygląda fatalnie, sylwetka poszła na rozstrzał z ruchem ciała, nawet nie Trigon a Trigonik, co to sobie drepcze przez łąkę, która zamienia się w wyjałowioną pustynię. Nie ma pieniędzy na CGI; wszystkie najwidoczniej poszły na montażystów, którzy musieli stawać na głowie, by zrzynki z rozpisanego na dwa odcinki finału poprzedniej odsłony serii dobrze pociąć i upchać w ramy nowej historii. Tę zaś ogląda się jak na przyśpieszeniu - rach-ciach, każda z postaci musi jak najszybciej odbębnić swoje. Hank i Dawn odnajdują więc Jasona w Wayne Manor, by kilka idiotycznych frazesów i przepychanek później spotkać już Kory i Donnę, nadal czatujące przed chatką, w której tatuś Trigon serwuje Rachel i Dickowi pranie mózgu. Pozostali Tytani ostatecznie tu wejdą, nie z przytupem, a po to, by znaleźć się w kolejnym mentalnym labiryncie i zmierzyć się z demonami swojej psyche. Raz jeszcze obserwujemy więc odwołania do ich genezy; nuda, śmiertelna, może z wyjątkiem całkiem dobrze prezentującej się naparzanki dwóch Robinów. Antagonista zwraca otumanionych jego mocą śmiałków przeciwko Garowi, lecz ten rozwiąże cały problem, gdy tylko wybudzi w Rachel dobre wspomnienia. Teraz można już roznieść Trigona w drobny mak, poklepać się po pleckach i znów rozbić grupę na mniejsze części. Nie będę owijał w bawełnę: gdyby nie uśmiech Minki Kelly, zatrzymałbym ten etap odcinka i poszedł robić spaghetti. Twórcy też mogli się nim posiłkować; Trigon przypomina poniekąd rzucanie fabularnym makaronem o sufit - co się przylepi, to zostanie w scenariuszu, co odpadnie, to i tak ktoś z podłogi zajuma.
Na powyższych liniach frontu walki o zaangażowanie widza jest tak źle, jak to tylko możliwe. Poruszamy się ekspresem przez galaktykę fabularnej głupoty, by w innych momentach przepadać gdzieś w ślamazarnym tempie akcji. To ostatnie uderzy ze zdwojoną siłą w ramach wizji bohaterów - dosłownie i w przenośni chcielibyśmy, aby ten koszmar jak najszybciej się zakończył. Scenarzyści podeszli do tej kwestii tak asekuracyjnie, że nawet ustami bohaterów będą nam musieli łopatologicznie wyłożyć, iż mamy tu do czynienia z konwencją horroru. Nie wiem, kto miałby to kupić, skoro ani tu straszno, ani śmieszno. Todd ma nieco przed kamerą popajacować, Hank stroić groźne minki, Dawn się uśmiechać, a Donna z Kory pozorować działanie. Twórcy raz jeszcze decydują się na grę tymi samymi kartami, od wulgaryzmów poczynając, na sięganiu po strzykawki i inne traumatyczne doświadczenia kończąc. Sęk w tym, że w Trigonie spotykają się de facto dwa odcinki - wiadro pomyj z zeszłorocznego finału i całkiem intrygujące pomysły na nową odsłonę serii.
Z tego drugiego segmentu otrzymamy ledwie zarys, ale i tak będzie on prezentował się o niebo ciekawiej niż pożal się Boże "starcie" ze złoczyńcą. Gdy na ekranie pojawił się Deathstroke, co tu dużo mówić, miałem ciarki na ciele. Esai Morales w tej roli wydaje się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu - jego Slade Wilson to już emeryt, umęczony licznymi bojami. Gdy jednak wchodzi do pomieszczenia z całą bronią świata, jawi się nam jak dziecko, które znalazło pod choinką wszystkie zabawki. Intryguje to, że twórcy zdecydowali się na ukazanie wyraźnej różnicy wieku pomiędzy nim a młodymi Tytanami. W ten zabieg wpisze się również widoczny na ekranie od stóp do głowy Bruce Wayne. Iain Glen jako podstarzały i łysiejący Mroczny Rycerz aktorskimi umiejętnościami bije na głowę pozostałych członków obsady; w jego Batmanie jest coś z konwencji teatralnej, która przynajmniej na razie wypada całkiem odświeżająco na tle popisów młodzieńczej fantazji Tytanów. Ot, przeszłość spotyka się z przyszłością, a starych psów nowych sztuczek już nie nauczysz, o czym przypomni nam sam Wayne.
Do Titans wkroczyli właśnie prawdziwi mocarze uniwersum DC, a tytułową drużynę herosów pognało w kierunku San Francisco - nadzieja na lepsze jutro dla tej produkcji pojawia się więc siłą rzeczy. Szkoda tylko, że wniosek ten musimy przynajmniej w tej chwili oprzeć na dopowiedzeniach, nie zaś na stanie faktycznym. Twórcy serii musieli w jakiś sposób doprowadzić historię poprzedniego sezonu do końca, przy czym kluczowe w tej materii wydaje się właśnie słowo "jakiś". Domontować, dopchnąć, zespawać, przybić młotkiem, żeby cała ta serialowa maszyna nie rozleciała się na poziomie konstrukcyjnym. Odbijamy się więc od fabularnego dna i powoli szykujemy się do nowego lotu, w samolocie, w którym pasażerami są już Slade Wilson i Bruce Wayne. Nawet jeśli okażę w tym miejscu swoją naiwność, to ja na ten pokład wsiadam - a Wy?
Źródło: Zdjęcie główne: DC Universe
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1993, kończy 31 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1969, kończy 55 lat