To przychodzi po zmroku – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 7 lipca 2017Postapokaliptyczny horror, w którym największym zagrożeniem dla ludzi są oni sami.
Postapokaliptyczny horror, w którym największym zagrożeniem dla ludzi są oni sami.
Na świecie szaleje śmiertelnie niebezpieczny wirus zamieniający wszystkie żyjące stworzenia w coś za wzór zombie. By przeżyć w tych realiach, trzeba zdobyć się na wiele wyrzeczeń oraz poddać się pewnym rygorystycznym zasadom. Paul (Joel Edgerton), były nauczyciel historii, bezwzględnie pilnuje, by jego rodzina ich przestrzegała. Wszystko po to, by ich chronić. System, jaki wymyślił nie jest jednak doskonały. Niedawno rodzina musiała pochować dziadka, który jakimś cudem wszedł w kontakt z wirusem. Gdy Paul myśli, że nie może być już gorzej, w jego domu pojawia się tajemniczy mężczyzna błagający o pomoc dla swojej rodziny. Czy jednak mówi prawdę? A może jest to tylko podstęp, by dostać się do zapasów jedzenia i wody?
Tematyka zombie, gdy w telewizji króluje m.in. The Walking Dead czy jego mniej udany spin off Fear the Walking Dead, nie jest zbyt oryginalnym pomysłem. Powoli można wyczuć zmęczenie widzów tym tematem. Tak jak kilka lat temu miel oni już dosyć kolejnych produkcji o wampirach. Może dlatego młody reżyser, Trey Edward Shults, postawił na bardziej minimalistyczne podejście do tematu. Skupił się bowiem na ludziach, a nie na stworach które im zagrażają. Zombie w tym filmie praktycznie nie zobaczymy. Opowieść skupia się na dwóch rodzinach, które są w stosunku do siebie bardzo podejrzliwe i nieufne. Tym samym stają się dla siebie dużo większym zagrożeniem, niż monstra czające się za murami domu. Nieufności, podejrzliwość, zazdrość, ciągłe poczucie zagrożenia z każdej strony podbijają tylko efekt grozy.
Prym wiedzie tutaj Paule, świetnie zagrany przez Joela Edgertona, który w obronie rodziny jest gotów zrobić dosłownie wszystko. Zabije każdego, kto choć odrobinę zagrozi ich bezpieczeństwu. Pokazuje to zresztą nie raz. Cała rodzina żyje w paranoi, że zaraz ich coś dopadnie. Reżyser nie skupia się jednak na owym „czymś”, tylko na tym, jak życie w strachu odbija się na ludzkiej psychice. Jak ją zmienia i wykręca. Widzimy, że ta rodzina już od dawna jest martwa. W ich życiu nie ma już miejsca na radość i miłość. To raczej ciąg mechanicznie wykonywanych czynności ze strachu przed śmiercią.
It Comes at Night jest filmem pełnym błędów logicznych, niedomówień i pytań, na które nigdy nie dostaniemy odpowiedzi. Większość scen opiera się na przemierzaniu ciemnych domowych korytarzy przez Travisa (Kelvin Harrison Jr..), syna Paula. Chłopak ma dość oryginalne hobby polegające na podsłuchiwaniu nocnych rozmów wszystkich domowników.
Horror Shultsa jest miejscami ogromnie nudny. Przegadany. Z wieloma niepotrzebnymi scenami. Jednak trzeba reżyserowi przyznać, że znakomicie wykorzystuje ciszę i muzykę do podbijania efektu grozy. To dzięki nim widz siedzi cały czas w przekonaniu, że zaraz coś się wydarzy. Tyle, że nic się nie dzieje. Z horroru wychodzi dramat rodzinny bez większej puenty.
Źródło: foto. materiał prasowy
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat