To zawsze Agatha - sezon 1, odcinki 1-4 - recenzja
Data premiery w Polsce: 19 września 2024Powiedziałam sobie: „Marvel, jeśli i to zepsujesz, zrywamy i odchodzę do Jamesa Gunna”. Wygląda jednak na to, że nie muszę się pakować.
Powiedziałam sobie: „Marvel, jeśli i to zepsujesz, zrywamy i odchodzę do Jamesa Gunna”. Wygląda jednak na to, że nie muszę się pakować.
Jeszcze przed premierą miałam dość ambiwalentne uczucia wobec To zawsze Agatha. Z jednej strony był to jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie projektów MCU. Zawsze wolałam tę paranormalną stronę uniwersum, a jednym z moich bezsprzecznych ulubieńców stał się Wilkołak nocą. Poza tym To zawsze Agatha jest powiązane z WandaVision, które mimo przeciętnego finału wciąż trzymam bardzo blisko serca. Nigdy nie zapomnę emocji, które towarzyszyły mi z każdym nowym odcinkiem. To było prawdziwe fanowskie przeżycie.
Z drugiej strony Marvel już kilkukrotnie mnie zawiódł. W ostatnich latach czuję się tak, jakby z każdą kolejną premierą ktoś dawał mi znieczulenie, które za każdym razem potrzebuje coraz więcej czasu, by zniknąć. Bo niemal całkowicie przestały mnie obchodzić nowe projekty, ogłoszenia i przecieki. Jednym z moich największych zawodów była Mecenas She-Hulk. Zapowiadała się na coś pokroju Daredevila, tylko z o wiele większą dawką slapstickowego humoru, jednak zamiast serialu prawniczego dostaliśmy koło fortuny, którym twórcy kręcili co tydzień, by zdecydować się, czym tym razem rzucić w widza.
W związku z tym do tego seansu podchodziłam trochę jak do dzika w Gdyni – przede wszystkim ostrożnie. Moje podeptane przez Marvela serce nie przeżyłoby kolejnego zawodu, jestem tego pewna. Na szczęście, Jac Schaeffer – która kiedyś dała nam WandaVision, a teraz odpowiada za To zawsze Agatha – postanowiła przyjść do mnie z czekoladkami i kwiatkami, bym dała kolejną szansę uniwersum.
Przede wszystkim To zawsze Agatha nie jest nijakie. Możecie pytać, co mam przez to na myśli? Otóż w morzu blockbusterów, wielkich franczyz i filmów superbohaterskich, wychodzących z fabryki taśmowo jak wyjątkowo niestrawne ciasteczka, gdzieś zniknęły oryginalność i klimat. Gdy wspominam takie produkcje jak Blade, WandaVision czy chociażby Wilkołaka nocą, one od początku były „jakieś”. To znaczy miały określony koncept i stylistykę, dzięki którym wyróżniały się z tłumu. I choć nie jestem skończoną idealistką i zdaję sobie sprawę z tego, że ostatecznie każdy pragnie zarobić, to mimo wszystko ostatnimi czasy studia filmowe naprawdę desperacko szukały formułki, którą mogłyby odtworzyć za pomocą techniki kopiuj–wklej.
Właśnie dlatego cieszę się, że To zawsze Agatha takie nie jest. Serial ani nie próbuje skopiować WandaVision, swojej starszej siostry z trzema statuetkami Emmy w rękach, ani nikogo innego. Choć możecie znaleźć pewne elementy wspólne, ponieważ Jac Schaeffer znów postanowiła pobawić się trochę kostiumami i różnymi stylami, to produkcja stoi o własnych nogach już od pierwszego odcinka. Dowodem na to może być zresztą fakt, że przez cztery epizody, czyli prawie połowę sezonu, Marvel nie próbował wciskać w każdy zakamarek występów cameo i fanserwisu. Bałam się, że desperacko nie będą chcieli puścić spódnicy Scarlet Witch, ale na szczęście twórcy uwierzyli w to, że Agatha Harkness wystarczy, by zatrzymać widza przed telewizorem.
I mieli rację. Agatha Harkness to fantastyczna bohaterka. Tym razem nie musiała już nikogo udawać, więc możemy zobaczyć ją, gdy knuje, kombinuje i obraża innych. Kathryn Hahn jest niesamowicie charyzmatyczna, a w tym wypadku miała szansę naprawdę rozwinąć skrzydła. W dodatku znalazło się w tym wszystkim miejsce na dodanie jej trochę mrocznej głębi, której się nie spodziewałam i jestem szalenie ciekawa, w jakim kierunku się to rozwinie. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Agatha Harkness awansowała do grona moich ulubionych bohaterów MCU. Będzie musiała jakoś wytrzymać siedzenie obok nemezis Scarlet Witch.
Oczywiście nie tylko Agatha Harkness jest na ekranie. W końcu sabat czarownic musi składać się z więcej niż jednej wiedźmy. Nie chciałabym Wam tu za dużo spojlerować – co ogólnie jest problemem tej recenzji, ponieważ o naprawdę wielu rzeczach po prostu nie mogę napisać, nie psując niespodzianki – ale dobrano idealną obsadę. Mam ogromną słabość do trochę szalonej i niebezpiecznej Aubrey Plazy. Joe Locke jako Nastolatek jest absolutnie rozbrajający i stanowi idealną przeciwwagę do postaci Agathy. Nie ma też słów, które wyraziłyby moją radość na widok Debry Jo Rupp, którą pokochałam w serialu Różowe lata siedemdziesiąte. Mam wrażenie, że Hollywood marnuje jej komediowy talent, więc cieszę się, że dostała szansę, by pokazać go w To zawsze Agatha.
Ważne jest to, że każda postać jest ciekawa. Nie ma nikogo, kto sztucznie zapełniałby ekran. I doceniam fakt, że choć Nastolatek jest jedynym facetem w sabacie, to twórcy mając za zadanie, by napisać tyle kobiecych bohaterek, nie opierali się na wyświechtanych schematach (absolutnie w tym momencie nie zerkam z ukosa na Mecenas She-Hulk). Każda z naszych protagonistek ma swoją historię, mocne strony i obawy. A razem, przynajmniej po tych czterech odcinkach, są jak dysfunkcyjna, ale jednak rodzina. Najbardziej chyba zaciekawiła mnie historia i dar Lilii Calderu, ale nic więcej nie zdradzę.
To zawsze Agatha ma dość wolny start. Co osobiście mi nie przeszkadzało, bo wykorzystano jeszcze ostatnią szansę, by pobawić się formą z WandaVision. I dostaliśmy jedną naprawdę ikoniczną scenę. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak dopiero, gdy bohaterowie w końcu ruszają legendarnym Szlakiem Wiedźm. To właśnie wtedy produkcja, jak szkic poprawiony cienkopisem, nabiera charakteru. Od tej pory będziemy towarzyszyć czarownicom, które z każdym kolejnym odcinkiem będą wystawiane na kolejne niebezpieczne próby. Dzięki takiej formie wreszcie mam wrażenie, że oglądam serial, a nie pocięty film, na co narzekałam przy Ms. Marvel.
Jeśli chodzi o fabułę, nie jest zbyt skomplikowana. Byłam nawet odrobinę zawiedziona, że próby nie są bardziej zaskakujące i przemyślane. Może zbyt nastawiłam się na poziom Squid Game. Mimo wszystko, Szlak Wiedźm był zapowiadany jako coś prawie niemożliwego do przejścia, więc oczekiwałam czegoś nieco bardziej wyrafinowanego. To mój główny zarzut pod adresem serialu. Mam także wrażenie, że dla wielu widzów, którzy kojarzą Marvela głównie z akcją i spektakularnymi walkami, To zawsze Agatha może wydawać się wręcz nudna – nasze wiedźmy, niczym raperzy, ranią się głównie werbalnie. Zwroty akcji także nie są tak szokujące, jak możnaby się tego spodziewać. A na pewno nie są główną zaletą serialu, jak zapowiadali twórcy i obsada, może zresztą niepotrzebnie budując na tym polu jakieś oczekiwania.
Sęk w tym, że te rzeczy raczej nigdy nie miały być mocną stroną serialu. Jej sercem są bohaterowie i relacje między nimi. Każda postać jest niczym pyszna czekoladka, którą powoli odpakowujemy z każdym odcinkiem, poznając jej historię i sekrety. I to działa. Obchodzą mnie losy tych bohaterów. Przejmuję się nimi. Nie chcę się z nimi rozstawać, gdy przychodzi pora na napisy końcowe. I po seansie czuję się tak, jakbym także stała się częścią tego osobliwego sabatu. Nie chcę też spojlerować, ale jest jeden wątek dotyczący Agathy, która budzi we mnie ogromne emocje i czuję, że może jeszcze nami wstrząsnąć, jeśli Marvel nie spanikuje i nadal będzie szedł w mroczniejsze tony.
Muszę gdzieś w tej recenzji znaleźć też miejsce, by wyróżnić ścieżkę dźwiękową i numery muzyczne. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po obejrzeniu tych czterech odcinków, było poszukanie piosenek z serialu w Spotify i na YouTubie. The Ballad of the Witches' Road równie dobrze mogłoby mi płacić, ponieważ praktycznie wprowadziło się do mojej głowy i od tej pory nie wychodzi nawet na chwilę. Zresztą, poniżej macie jedną z moich ulubionych scen, przy której dosłownie dostałam gęsiej skórki.
Dla mnie był to bardzo potrzebny powiew świeżości w zatęchniętym uniwersum. Wreszcie zwiedzamy nowe zakamarki MCU. Twórcy mieli szansę poeksperymentować z formą. I naprawdę widać, że przelali w to serce. Wiem, że brzmi to dość patetycznie, ale według mnie od razu widać, gdy nad produkcją czuwają osoby, którym zależy na czymś więcej, niż cyferkach w Excelu. Za to przecież widzowie pokochali ekranowego Deadpoola – Ryan Reynolds rozumiał tę postać, pragnął oddać jej sprawiedliwość i cała seria jest wręcz na wskroś komiksowa. I To zawsze Agatha także wydaje się dzieckiem zrodzonym z pasji. Widać to w takich małych detalach, jak fakt, że każdy element jest dopięty na ostatni guzik i przemyślany: font wybrany do tytułu, ścieżka dźwiękowa, kostiumy, cudownie klimatyczny wstęp, który dorównuje nawet mojemu ulubionemu z Czystej krwi, popkulturowe nawiązania.
To zawsze Agatha jest przeciwieństwem słowa „generyczne” i właśnie to sprawia, że szybko pokochałam ten serial. Jest na wskroś teatralny, przesiąknięty klimatem Halloween i stworzony z myślą o fanach nadprzyrodzonych i paranormalnych produkcji, w klimacie Buffy: Postrach wampirów i Czarodziejek. Dla dziewczynki, która miała obsesję na punkcie W.I.T.C.H. i ciągnęła mamę do sklepu po każdy nowy numer komiksu, taki serial jest niczym gwiazdkowy prezent. Z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki. Trochę nie byłam pewna, czy powinnam dać siódemkę czy ósemkę, ale chwilowo nadal jestem w oparach euforii, że znów czuję się podekscytowana jakimś projektem MCU.
Poznaj recenzenta
Paulina GuzDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1992, kończy 32 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1980, kończy 44 lat