Wataha musiała stawić czoło ogromnym oczekiwaniom. Po pierwsze, od początku zapowiadała się co najmniej przyzwoicie, a znudzeni kolejnymi produkcjami TVN i TVP Polacy rzucają się na wszystko, co nie trąci tandetą i sztucznością już od pierwszych zwiastunów. Po drugie, to pierwszy serial oparty na oryginalnym pomyśle polskiego HBO, czyli stacji, która od lat wyznacza standardy w telewizji. Po trzecie, akcja dzieje się granicy polsko-ukraińskiej, a od powstania 1. odcinka serialu sytuacja na wschodzie stała się bardziej napięta niż kiedykolwiek. Potężna kampania ugruntowała pozycję Watahy jako wydarzenia roku.

W końcu nadszedł pilotowy odcinek i... oczekiwania na kolejne nieco ostudził. Za fenomenalną stroną wizualną i dźwiękową daleko w tyle pozostawała niezbyt dobrze wyważona dramaturgia i momentami irytująca gatunkowa konwencjonalność. Premiera wypadła solidnie, ale nie aż tak dobrze, jak wszyscy mieli nadzieję. Inna sprawa, czy tym wygórowanym oczekiwaniom można było w ogóle sprostać.

Czytaj więcej: Zróbmy polskie "House of Cards" - wywiad z Kasią Adamik, reżyserką "Watahy"

5 odcinków później Wataha wciąż nie jest nowym Breaking Bad czy Detektywem. Karykaturalna prokurator nadal rozstawia wszystkich po kątach, Rebrow cały czas prezentuje twarz cierpiętnika, a jedynym sposobem na dokumentację śledztwa przez komendanta okazuje się klasyczna wielka tablica z szeregiem zdjęć i wycinków papieru połączonych ze sobą sznurkami. Z drugiej strony wrażenia nie przestały robić Bieszczady. Twórcy chętnie pokazują naturalną scenografię południa Polski, nawet gdy nie jest to specjalnie uzasadnione w scenariuszu. Na dłuższą metę się to jednak doskonale sprawdza. Rustykalne rytmy Łukasza Targosza wraz z chłodnymi, ale jednocześnie efektownymi zdjęciami Tomasza Augustynka potęgują poczucie izolacji i wzmagają je w widzach. Pod względem atmosfery Watasze bardzo blisko do Tajemnic Laketop czy Dochodzenia. Zresztą w ogóle własna tożsamość serialu mocno przybliża go do hołubionych produkcji z Zachodu, bo mimo wszystkich wad jego się nie ogląda, ale po prostu wchłania.

[video-browser playlist="630918" suggest=""]

Dlatego też jednym z najważniejszych zarzutów dotyczących finału jest fakt, że to już koniec. Dopiero co poznaliśmy głównych bohaterów, dopiero co wgryźliśmy się w środowisko pograniczników, a tymczasem naszym oczom ukazują się napisy końcowe (notabene w przypadku ostatniego odcinka trzeba przyznać, że bardzo pomysłowe). Choć wyjaśniła się sytuacja dająca fabularne podwaliny pod cały serial – tajemniczy wybuch leśniczówki – wiele rzeczy wciąż pozostaje niewytłumaczonych. Na jak wielką skalę działa organizacja, dla której pracował Grzywa? Co oznaczają pojawiające się Rebrowowi wilki? Jaki w tym wszystkim udział ma generał? Na razie nie mówi się nic o 2. sezonie, ale trudno podejrzewać, żeby HBO poprzestało na tych 6 odcinkach. Nie, kiedy tak wiele środków zainwestowano w produkcję serialu; nie, kiedy pozostawiono sobie taką furtkę na kolejne historie. Wreszcie - nie, kiedy Wataha notuje tak rewelacyjne wyniki oglądalności.

Samo zakończenie nie zaskakuje, ale też jest całkowicie satysfakcjonujące. Scenarzyści nie uciekają się do żadnego deus ex machina, nie wprowadzają w ostatniej chwili stojącego za wszystkim nowego bohatera, a sprawcą całego zamieszania okazuje się być ktoś dla tytułowej watahy absolutnie kluczowy. Wszystkie wady i zalety serialu uwidaczniają się zaś w jednej z kluczowych w finale scen. Spotkanie Rebrowa i Grzywy prezentuje się naprawdę spektakularnie, a wzmocnione świetnym montażem krzyki bohaterów znów przywodzą na myśl najlepsze produkcje zza Oceanu. Niemniej dialogi i gra aktorów w tym pojedynku słownym nieco zawodzą. Leszek Lichota nie szarżuje, pokazując swoje cierpienie raczej zachowawczo i nie pozwalając swojemu bohaterowi osiągnąć katharsis. Trudno też nie oprzeć się wrażeniu, że postać Bartłomieja Topy tłumaczy się ze wszystkiego, co zrobiła, bardziej przed widzem aniżeli przed stojącym przed nim Rebrowem.

Czytaj więcej: "Wataha" to inne Bieszczady – wywiad z Arturem Kowalewskim, producentem serialu 

Niemniej Watahę obok Krwi z krwi, Pitbulla i Gliny już teraz można uznać za jeden z najlepszych polskich seriali ostatniej dekady. Jasne, taka nobilitująca klasyfikacja nowej produkcji HBO podyktowana jest w dużej mierze brakiem poważnej konkurencji, ale też nikt nie twierdzi, że jest ona od wspomnianych lepsza. Być może taki okaże się dopiero 2. sezon. Sprawdzimy na pewno, bo raz, że i tak nie będzie nic innego, dwa, że zwyczajnie warto.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj