Watchmen: sezon 1, odcinek 9 (finał sezonu) - recenzja
W ostatnim odcinku Watchmen porzuca filozofię oraz społeczne analizy i skacze ochoczo w wir szalonej przygody. Wynikiem tego dostajemy finał w superbohaterskim stylu oraz zapowiedź tego, co może nastąpić. Pytanie tylko, czy rzeczywiście potrzebujemy ewentualnej kontynuacji.
W ostatnim odcinku Watchmen porzuca filozofię oraz społeczne analizy i skacze ochoczo w wir szalonej przygody. Wynikiem tego dostajemy finał w superbohaterskim stylu oraz zapowiedź tego, co może nastąpić. Pytanie tylko, czy rzeczywiście potrzebujemy ewentualnej kontynuacji.
Poprzednie odcinki Watchmen przyzwyczaiły nas do niecodziennych doświadczeń. Teraz pod względem treści dostajemy dość konwencjonalną opowieść. Poszczególne strony konfliktu zajęły swoje pozycje i rozpoczęła się finałowa konfrontacja. Dynamiczna, zaskakująca i widowiskowa. Nie ma tu czasu na dywagacje i rozmyślenia – akcja pędzi do przodu w całkiem przyjemnym tempie. Część widzów może jednak kręcić nosem – przecież powyższe nijak się ma do artystycznych perełek, którymi wypełniony był pierwszy sezon serialu. Co więcej, rozstrzygnięcie nie wyjawia nam objawionej prawdy. Nie kwituje historii komentarzem, po którym zostaje już tylko milczenie.
Podobne podejście jest znamienne dla seriali, które przez cały sezon pompowały balonik niezwykłości, a w finale zaoferowały dość tradycyjne rozstrzygnięcia. Pamiętamy przecież ostatnie odcinki poszczególnych serii Lost, które zamiast odpowiedzi serwowały nam ekranowe minuty przepełnione akcją. W przypadku Watchmen jest jeszcze inaczej. Nie ma egzystencjalnych rozważań, ale za to jest bardzo dopracowane i satysfakcjonujące zamknięcie wszystkich wątków. Każdy z bohaterów odgrywa pewną rolę. Każdy zaznacza swoją obecność i wpływa w jakiś sposób na ostateczne rozwiązania. Twórcy zadbali, żeby było ekscytująco, dramatycznie, ale też zabawnie. Patrząc na to w ten sposób, możemy mówić o jednym z najlepszych serialowych zamknięć. Żaden z wątków nie został potraktowany po macoszemu. Gdyby twórcy zdecydowali się nieco podywagować, być może zabrakłoby czasu na dopracowanie konkluzji.
Niezwykle ważne jest to, że produkcja wyjaśnia praktycznie wszystkie zagadki. Oczywiście zostało kilka pomniejszych niewiadomych oraz dyskusyjny cliffhanger (o nim później), ale zawiłości fabularne, z którymi zmagaliśmy się w przeciągu całego sezonu, klarownie rozstrzygnięto. Przede wszystkim poznaliśmy cele Lady Trieu i dowiedzieliśmy się, kim naprawdę była ta postać. Jej geneza to motyw tak przerysowany i nierealny, że trudno go traktować poważnie. Mimo to element ten idealnie koresponduje z tragicznie-komiczną sylwetką Adriana Veidta. Nasienie skradzione przez wietnamską sprzątaczkę wykiełkowało i przerodziło się w bardziej przerażającą wersję swojego ojca. Doskonalszą, ale też niebezpieczniejszą. Apogeum intelektu, który prowadzi do jeszcze bezwzględniejszego odczłowieczenia. Historia Lady Trieu jest pewnego rodzaju uzupełnieniem wizji Alana Moore’a, choć autor w komiksowych Strażnikach przekazał oczywiście wystarczająco dobitnie swoje myśli.
Adrian Veidt z odcinka na odcinek zyskiwał na znaczeniu. Nie był to przypadek, ponieważ w finale odgrywa niezwykle istotną rolę. Z perspektywy czasu można zaryzykować stwierdzenie, że to właśnie on był najważniejszym bohaterem Watchmen. To przesłanie z nim związane wybrzmiało w konkluzji najdonośniej i to on przyczynił się do zniszczenia zagrożenia, które przecież stanowiło w pewien sposób jego dziedzictwo. Przez całą długość sezonu twórcy zabawiali nas komiczno-tragicznymi wątkami związanymi z tą postacią, a Jeremy Irons zrobił wszystko, żeby jego bohater był absolutnie wyjątkowy. W świetle powyższego doskonale wypada konkluzja wątku, gdy Zwierciadło wybija Ozymandiaszowi supremację z głowy. Veidt stanie więc przed ludzkim sądem i będzie miał proces, na który zasłużył. Spotka go więc coś, na co nigdy się nie godził. Czyżby to miał być jeden z motywów przewodnich ewentualnego kolejnego sezonu?
Twórcy pozostawili wiele furtek do następnej odsłony serialu. Najszerzej otworzona jest oczywiście ta związana z Angelą i Manhattanem. Wszystko wskazuje na to, że główna bohaterka przejęła boską moc swojego męża. Cliffhanger z ostatnich sekund zaostrza nasze apetyty i sugeruje dalszy kierunek fabularny opowieści. Trudno jednak powiedzieć czy coś w tym rzeczywiście jest, czy może twórcy chcieli nieco podroczyć się z widzami. Alan Moore, sceptycznie nastawiony do ekranizacji, na pewno nie byłby zadowolony z faktu, że jego historia przemienia się w wieloodcinkowy tasiemiec. Autor z pewnością ma coś do powiedzenia w kwestii rzekomej kontynuacji i znając jego podejście do komercjalizacji, trudno przypuszczać, aby był jej przychylny. Z drugiej strony jednak serial zdobył tak dużą popularność wśród widzów i krytyków, że trudno sobie wyobrazić brak chęci HBO na pociągnięcie tego tematu.
Co zapamiętamy z wielkiego finału pierwszego sezonu Watchmen? Ponowne spotkanie Laurie, Adriana i Jona to bardzo wzruszająca chwila. W tle gdzieś pojawia się nawet Dan Dreiberg jako konstruktor prototypu policyjnych pojazdów powietrznych. Co jeszcze? Veidt mimo swojej bezdyskusyjnej podłości to gość, którego trudno nie lubić (duża w tym zasługa Jeremy’ego Ironsa), a biała supremacja (tzw. Cyklopi) są skończonymi idiotami (ich symbolem powinny zostać czarne gatki). Doktor Manhattan w swojej potędze okazał się bezsilny, ale czy na pewno? Być może w bierności zbliżył się do idei Stwórcy nieinterweniującego, zupełnie inaczej niż Trieu kierowana kompleksem Boga (a może ojca?).
Laurie w finale odcinka mówi o końcu świata, który wciąż jest zapowiadany, ale jakoś nigdy nie nadchodzi. Ciekawe, czy jest to zapowiedź tego, co stanie się z serialowymi Strażnikami. Ostatni odcinek udowadnia, że historia ma potencjał zarówno na ambitną artystycznie opowieść, jak i dość prostą historię o walce dobra ze złem. Kluczem do sukcesu jest umiejętne zbalansowanie tych dwóch konwencji. W pierwszym sezonie wyszło to jak należy, ale co będzie dalej, wie chyba tylko Doktor Manhattan.
Źródło: zdjęcie główne: HBO
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat