Witajcie w Pine Hill
Idąc do kina najczęściej wybieramy seanse w lekkim bądź kompletnym oderwaniu od rzeczywistości. Mało jest filmów będących w zasadzie zapisem naszego życia. Tym właśnie jest "Welcome to Pine Hill", ale czy jest to życie, o którym chcemy mówić?
Idąc do kina najczęściej wybieramy seanse w lekkim bądź kompletnym oderwaniu od rzeczywistości. Mało jest filmów będących w zasadzie zapisem naszego życia. Tym właśnie jest "Welcome to Pine Hill", ale czy jest to życie, o którym chcemy mówić?
"Welcome to Pine Hill" to film, o którym nie można powiedzieć wprost, że był dobry, bądź też nie. Zdobywający wielkie uznanie obraz w reżyserii Keitha Millera stanowi niejako ostatnią spowiedź czarnoskórego Shannona – młodego człowieka, którego świat zostaje wywrócony do góry nogami po tym, jak dowiaduje się, że choruje na niezwykle złośliwą odmianę raka. Reżyser, obierając za klucz swej produkcji nieszczęście głównego bohatera, pokazuje zapis kilku dni z jego życia. Życia niepoukładanego, które po zerwaniu z narkobiznesem, stara się wnieść promyk uczciwości, pomimo kolejnych, być może niezasłużonych cierpień.
W świetle powyższego, półtoragodzinny seans staje się dla widza nie tyle filmem, co swego rodzaju dokumentem, jaki wypełniają często produkcje telewizyjne spod znaku "ciekawych historii". Same ujęcia, niczym puzzle zostały wyjęte z kontekstu, nie wnoszą sobą tak naprawdę zupełnie nic. Czasami przypominają zupełny chaos. To, co jest siłą tej produkcji to historia, której dopiero całość pozwala dostrzec spoiwo pokazanych obrazów. Niekiedy długie sekwencje z głównym bohaterem, bywają tymi jakże częstymi, a jednocześnie smutnymi chwilami, kiedy zdajemy sobie sprawę, że dotychczasowe życie pozwalało nam jedynie kręcić się w kółko. W takich momentach kamera pozwala sobie na ucieczkę w otoczenie głównego bohatera, ukazując świat "zza okna", który wykreował taką właśnie mroczną przeszłość Shannona - znanego także jako Abu w świecie brudnych pieniędzy.
[image-browser playlist="597900" suggest=""]
Cała historia stanowi mieszankę faktów oraz fikcyjnych wydarzeń. Czasem, aby docenić życie, musimy na nie spojrzeć z boku. Zabiegani, skupieni na sobie, często nie dostrzegamy całej otoczki budującej istotę szczęścia człowieka, bądź też jego dramatu. Twórcy "Welcome to Pine Hill" pokazują zwykłe życie – historię jakich zapewne wiele. Historię, o jakiej czytamy, lecz rzadko kiedy bierzemy udział w jej biegu. Tytułowe Pine Hill okazuje się kluczową dla bohatera stacją w wędrówce tak naprawdę donikąd.
Z jednej strony widzimy jak bardzo czarnoskóry bohater stara się żyć dalej. Żyć uczciwie, odcinając się całkowicie od mieszanego towarzystwa i niechwalebnej przeszłości. Z drugiej jednak strony Abu nie wykazuje większej aktywności w policzonych co do miesięcy dniach swojego życia. W myśl jednego z utworów polskiej sceny muzycznej, pierwszy dzień reszty nowego życia nie wzbudza chęci osiągnięcia czegoś więcej. Pierwszy dzień reszty jego życia nie sprawi, by z całych sił skakał, krzyczał, czy namiętnie płakał. Jednak Abu to postać pogodna, nierzadko uśmiechnięta, skrywająca swoje tajemnice nawet przed najbliższymi. Zachowania, promowane przez wiele zachodnich produkcji, pokazują wielkie niewykorzystane pokłady energii, odkrywane przez każdego bohatera w obliczu końca jego świata. Osoby takie zaczynają wykorzystywać siłę, jaką niesie każda chwila, osiągając w niedługim czasie wszystko to, czego nie doznali przez całe dotychczasowe życie. "Welcome to Pine Hill", na przekór barwionym otoczką zagubionego szczęścia opowiastkom, staje się dokumentem naszych czasów i rzeczywistych zachowań, dążących do spłacenia zaciągniętych długów i spokojnej śmierci.
[image-browser playlist="597901" suggest=""]
Twórcy filmu nie podsuwają gotowych recept na odrobinę szczęścia. Nie snują żadnych wniosków. Film w zasadzie kończy swój bieg w takim momencie, że widz zostaje brutalnie uzmysłowiony o beznadziejnej sytuacji bohatera, w której żadna z kolejnych scen nie zmieniłaby tego, co nieuniknione. To, co jednak gubi reżysera to fakt, iż po zbudowaniu całego świata w jakim obraca się bohater, Keith Miller nie pokazuje niczego ponadto. Fabuła rozwija się powoli, bez wyraźnego pośpiechu, lecz po zarysowaniu widocznej otoczki, opowieść dobiega końca. Tak naprawdę jedynym wątkiem skupiającym wszelkie sceny w całość jest motyw śmiertelnej choroby. Shannon / Abu, szczędząc w słowach i ograniczając się jedynie do niezbędnych-oczywistych posunięć, nie pozwala widzowi poznać dokładnie swojej osoby. Pozostając przez cały seans postacią nieodkrytą, nie osiąga poziomu postaci dramatycznej, a zatem tego, co zdawać by się mogło powinno być kluczowym magnesem całej produkcji. Takie dryfowanie po życiu czarnoskórego chłopaka pozostawia w efekcie wyraźny niedosyt po nazbyt lekkim potraktowaniu przedstawionej historii. Prawdziwa historia z prawdziwymi problemami, o których staramy się nie mówić – gdyby wycisnąć wszelkie soki, moglibyśmy otrzymać film nie tyle wzruszający, co z pewnością uczulający na poruszone w nim problemy. Niestety bazując jedynie na jednym solidnym monologu oraz kilku rozwiewających pewne wątpliwości scenach, ciężko jest stworzyć obraz bezpardonowo trafiający do odbiorcy. Dużo należy samemu sobie dopowiedzieć, wiele zaś zarysowanych ścieżek interpretować po swojemu.
Jedni z Was z pewnością chwilę zastanowią się nad tym, co zobaczyli. Dla innych zaś film Keitha Millera będzie zbiorem niezrozumiałych intencji twórców. Jak mówi pewne znane przysłowie: "film to życie, z którego wymazano plamy nudy". Parafrazując kontynuację tego stwierdzenia, "Welcome to Pine Hill" zawiera jedynie niektóre plamy z życia, którego ukazanie pozbawione zostało jednak wyraźnego celu.
Ocena: 6+/10
Poznaj recenzenta
Adrian ZawadaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat