Wu Assassins: sezon 1 - recenzja
Wu Assassins to nowy serial oryginalny Netflixa, który był zapowiadany jako mieszanka akcji z fantasy. Wszystko było promowane osobą Iko Uwaisa, gwiazdą gatunku, którego świat poznał dzięki serii Raid. Czy jest to coś, co warto obejrzeć?
Wu Assassins to nowy serial oryginalny Netflixa, który był zapowiadany jako mieszanka akcji z fantasy. Wszystko było promowane osobą Iko Uwaisa, gwiazdą gatunku, którego świat poznał dzięki serii Raid. Czy jest to coś, co warto obejrzeć?
Wu Assassins to gatunkowa mieszanka, która na pierwszy rzut oka ma łączyć akcję z baśniową opowieścią o walce dobra ze złem. Na potrzeby stworzono mitologię, która miała przedstawić widzom zasady panujące w tym świecie i w jakimś stopniu zbudować świadomość jego działania. Szybko jednak okazuje się, że twórcy sami traktują to po macoszemu, gubiąc się w regułach przez siebie wymyślonych. Tytułowy pogromca Wu ma mieć moc 1000 mnichów, a po czasie się okazuje, że to po prostu ciut lepsze umiejętności w sztukach walki, ponieważ sugerowane na początku podczas jego treningu moce przeciwdziałania magii Wu, potem są całkowicie zlekceważone. Najpierw dostajemy informację, że każdy z jego celów jest potężny i zły, by potem okazało się, że w sumie jest tylko jeden czarny charakter, a reszta to jego bezmyślne pionki. Takich elementów, które kłócą się i budują uczucie braku spójności w przekroju całego sezonu, można by jeszcze parę znaleźć.
Pierwszy problem tego serialu leży w scenariuszu, który jak na kino kopane (a z promocji wynikało, że z tym mamy do czynienia), jest osadzony w klimacie kina klasy B. Problem w tym, że twórcy do końca nie byli pewni, co chcą osiągnąć. Z jednej strony mamy okropnie stereotypowe i puste postacie, banalne rozwiązania fabularne i głupie zachowanie bohaterów, z drugiej zbyteczne i irytujące wątki osobistych problemów niektórych osób, które tak jakby miały nadać temu serialowi jakiejś wagi. Obok całej historii tytułowego pogromcy mamy jego problemy z ojcem (zarazem jego pierwszym wrogiem), który jest szefem triady w Chinatown, więc wątek z potencjałem, a potraktowany po macoszemu i powierzchownie. Mamy też postać Tommy'ego Waha, jego problematyczną relację z siostrą i problem uzależnienia od narkotyków. A całemu sezonowi towarzyszy wątek przewodni szukania własnej tożsamości... Kłopot taki, że jest to niesamowicie mdłe, potwornie źle rozpisane i przypomina poziom banału programów z serii scripted docu z telewizji niż fabularny serial Netflixa aspirujący do miana rozrywki na serio. Nie ma nic złego w prostocie w scenariuszu, gdy jest ona mądrze i świadomie wprowadzana, ale tutaj mamy mozolne kreowanie odcinków w sposób, w jaki seriali się nie tworzy (zwłaszcza niektóre kulminacje z cliffangerami przeciągane do kilkuminutowych scen). Jest to przykład albo leniwego podejścia, albo braku jakiejś wizji, bo trudno pojąć, jak coś takiego mogło przedostać się do finalnego produktu. Dialogi, rozpisanie scen, wypełnianie każdego odcinka ogromem zapychaczy... tego jest za dużo, by przymknąć oko i przyjąć razem z konwencją. A irytujących rzeczy można w tym znaleźć co nie miara na czele z górnolotnie mówiącą mentorką Jina, której zachowanie i dialogi brzmią kuriozalnie komicznie, gdy mają być na serio.
Promocja Wu Assassins może nie była zbyt szumna, ale budowano określone wrażenie: walki jak w Raid z udziałem Iko Uwaisa, który gra główną rolę i do tego jest jednym z choreografów walk. Scenariusz w kinie akcji nie ma wielkiego znaczenia, jeśli są efektowne pojedynki, które to naprawiają i wypełniają czas spektakularną rozrywką. Wówczas przymyka się oko na banały. Efektowność nie jest zła, bo mamy parę solidnych starć, które są odpowiednio widowiskowe. Szczególnie te z czwartego odcinka mogą się podobać, bo dobrze wykorzystują umiejętności Uwaisa oraz Byrona Manna (pod koniec sezonu najbardziej zmarnowana postać). Zdecydowanie to najlepszy pojedynek serialu, który ma pazur, klimat i doskonałą realizację. Potem jednak wszystko siada, a tempo praktycznie znika, bo... scen akcji w tym serialu jest jak na lekarstwo. Jedna, może dwie krótkie walki na 40-minutowy odcinek wypełniony fatalnymi dialogami, powierzchowną historią i banalnymi stereotypami to za mało, by usatysfakcjonować widza oczekującego akcji. A nawet te, które dostajemy, nie spełniają oczekiwań, jakie siłą rzeczy ma się wobec Uwaisa. W pierwszych odcinkach szwankuje praca kamery i montaż - zbyt chaotycznie, za szybko, a przez to też trudno czerpać przyjemność z oglądania choreografii. A Uwais pod tym względem naprawdę wykonał kawał dobrej roboty - zwłaszcza przy starciach kilku na jednego, ponieważ to często jest najtrudniejsze do sprawnego i efektownego zrealizowania (każdy fan gatunku pamięta te czasy, gdy każdy po kolei podchodził, by dostać łomot, a reszta skakała obok w kolejce). Potem jest chwilowy wzrost jakości w 4. odcinku, gdzie kamera trochę się stabilizuje, jest odpowiednio oddalona i można podziwiać to, czego dokładnie się oczekiwało po serialu. Kolejne odcinki jednak znów rozczarowują, pokazując brak wykorzystania potencjału Uwaisa i utalentowanej obsady, bo choreografia walk to tylko jeden z istotnych czynników - trzeba jeszcze umieć dobrze prowadzić kamerę i odpowiednio temat zmontować, by utrzymać tempo i wywołać efekt "wow". A tego zbyt często po prostu brakuje. Czuć zgrzyty w efektywności walk, gdy niektóre ciosy nie sprawiają iluzji realizmu i nie mają w sobie nic widowiskowego. Czasem wkrada się sztuczność, gdy choreografia jest dość siermiężnie odtwarzana. Brak czasem płynności, a szybkość jest kluczowa, by mogła ona działać kapitalnie - ona jest u Uwaisa, u innych już różnie z tym efektem. Nie zrozumcie mnie źle, bo to naprawdę nie są złe walki - na hollywoodzkim poziomie są zdecydowanie ponadprzeciętne, fajne, gdy od Uwaisa należy oczekiwać czegoś na najwyższym poziomie. Poprzeczka przez jego filmy oraz serię John Wick została postawiona dość wysoko, więc coś takiego w tak małej ilości nie jest w stanie usatysfakcjonować.
Nie mogę odmówić Iko Uwaisowi charyzmy, a nawet solidne sprawdzał się w momentach wymagających jakichś emocji. Widać, że rozwija się i chce pokazać się na zachodzie jako ktoś ciut więcej niż tylko dobry ekranowy wojownik. Najbardziej pozytywnym zaskoczeniem okazuje się Juju Chan w roli Zan, twardej przybocznej Szóstki. Niewiele mówi, ale jej pieści robią to za nią kapitalnie. Doskonale widać, że ta aktorka sama wszystko robi i jako jedna z niewielu ma imponujące momenty. Sama zaś jest charyzmatyczna, choć niewiele robi na ekranie, a to duży plus. Po drugiej stronie mamy Katheryn Winnick, która wzbudza najbardziej mieszane odczucia. Aktorsko sprawdza się, buduje dobre emocje i pokazuje coś więcej, niż mogła w Wikingach, ale gdy przychodzi do scen walk... są one kręcone tak, by nie było widać jej twarzy, więc niestety, ale w takiej sytuacji jest jeden wniosek: w większości były kręcone z dublerką. Była ona jedyną osobą z obsady, której walki były kręcone tak, abyśmy nie widzieli, że to ona. Z uwagi na jej wyszkolenie w sztukach walki jest to rozczarowanie. Zresztą podobnie jak zatrudnienie Marka Dacascosa, by nie dać mu ani jednego pojedynku w serialu.
Na osobny akapit zasługuje Tommy Flanagan w roli głównego czarnego charakteru, czyli szkockiego gangstera. To taki złoczyńca jakby trochę z komiksu - charyzmatyczny, kradnie każdą scenę i ma w sobie coś, że budzi respekt, po prostu będąc na ekranie. Jednocześnie jednak twórcy nadają mu naprawdę głębokie motywacje, które sprawiają, że nie jest zły, bo tak. Tym bardziej szkoda, że kulminacyjne starcie z jego postacią to jedna z najgorszych scen tego serialu. Coś, co w finale powinno emocjonować i budować napięcie, jest zrobione na szybko i trochę bez pomysłu. Pustka emocjonalna i fabularna aż boli.
Wu Assassins nie oferuje nawet zamkniętej historii, bo dostajemy cliffhanger niczym z seriali z lat 90., który zamiast wzbudzać emocje oczekiwania na 2. sezon, może wywołać jedynie obojętność. Zresztą podobnie jak koszmarne efekty komputerowe, na które trzeba przymknąć oko, bo również wyglądają jak z taniego serialu z końcówki ubiegłego wieku.
Coś, co powinno widzów raczyć walkami, efektowną akcją i klimatem, zanudza koszmarnie napisanymi problemami egzystencjalnymi bohaterów, zaledwie solidnie zrealizowaną akcją, której nie ma zbyt dużo, fatalnymi efektami komputerowymi i wrażeniem totalnie zmarnowanego potencjału. Szczególnie niezwykle utalentowanej obsady w sztukach walki, która przy niskim budżecie powinna brylować na ekranie, a zamiast tego dostajemy serial stający się kuriozalnie synonimem słowa zapychacz. Nie oszukujmy się, ale sceny walk nie kosztują fortuny, więc aż dziwne, że twórcy tak bardzo nie wykorzystali szansy, jaką mieli w przypadku tego serialu.
Źródło: zdjęcie główne: Netflix
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat