Oglądanie seriali to ciężka i odpowiedzialna praca, ale ktoś to musi robić. Ba, czasem trzeba nawet ruszyć się sprzed telewizora. Ot, niedawno zadzwonili z HBO, czy mógłbym w niedzielę, w dniu amerykańskiej premiery czwartego sezonu serialu {{Zakazane Imperium}} podjechać do centrali HBO i zrobić kilka wywiadów - ot z Buscemim, Williamsem, twórcą serialu Winterem i dołączającym do serialu od tego sezonu Jeffrey'em Wrightem.
Cóż było robić. Wziąłem paszport w kieszeń i poszedłem na lotnisko. Prosty rachunek - doba w podróży, doba w Nowym Jorku, człowiek nawet nie złapie porządnego jetlaga i wraca. Co prawda miłe panie z HBO mówiły, żebym tak nie pędził, że mogę zostać jeszcze dobę w NY i spokojnie wrócić z poniedziałku na wtorek, ale ja przecież muszę w poniedziałek po południu dzieci ze szkoły odebrać. Więc skończyło się na jednej nocy na Manhattanie.
W Stanach cały czas coś się zmienia, pamiętam jak latałem tam jeszcze przed WTC, to była zupełnie inna podróż. Wyluzowana, bez tak wielokrotnych kontroli. Gdy wiosną 2001 r. wracałem do domu pomyliłem bilety. Ja leciałem przodem, a moja żona i wówczas kilkumiesięczna córka kilka tygodni później. I zamiast swojego wziąłem na lotnisko bilet Majki - berbecie podróżującego w foteliku. Nikt nie zauważył różnicy w dacie, czy innego imienia na bilecie i w paszporcie. Gorzej, że zauważyli, gdy dziewczyny wracały do domu. Długo się tłumaczyły, ale jakoś je wpuścili na pokład...
Lecąc tym razem okazało się, że ciut się uprościło. Już nie trzeba w samolocie wypełniać takich wielkich białych kwitów skąd, dokąd i dlaczego się leci. Fajnie, pomyślałem, wreszcie będzie ciut szybciej, a potem wysiadłem z samolotu i zobaczyłem kolejkę do immigration. Największą jaką widziałem w życiu (a stałem w niej już kilkanaście razy). Prawie cztery godziny później opuściłem lotnisko - to był spory procent mojego pobytu w Nowym Jorku...
Ale nieważne - Manhattan. Uwielbiam! Pół godziny spaceru z walizką do hotelu tymi ulicami lepiej mi robi niż dwa tygodnie na słonecznej plaży z rodziną. Tak mam. Sorry, żono. A hotel zacny i tuż obok Times Square. Zdążyłem więc jeszcze odwiedzić najbliższe, znajome z poprzednich wizyt, księgarnie i komiksiarnie (czynne tu do północy) i po sobocie.
A w niedzielę HBO. Sympatyczny nieduży (zaledwie kilkunastopiętrowy) wieżowiec niedaleko nowojorskiej biblioteki - pamiętacie, to tam schowali się młodzi, jak zalało Nowy Jork w "Pojutrze". Usiadłem w lobby, gdzie powoli zaczęli się schodzić dziennikarze dosłownie z całego świata. Partiami zawieziono nas na najwyższe piętro, napojono, nakarmiono i pokazano pierwszy odcinek nowego sezonu - uwierzycie, że oni tam mają na najwyższym piętrze ekskluzywną sporą salę kinową? Mają.
No to obejrzeliśmy. Jak to w HBO było krwawo, seksownie i na temat. Na polskiej antenie będzie to można zobaczyć w listopadzie, ale jest już dostępny na stronie polskiego HBO, więc pewnie niektórzy już widzieli. I zdają też sobie sprawę, że po obejrzeniu tylko pierwszego odcinka niełatwo było porozmawiać z Jeffrey'em Wrightem. Bo jego postać pojawia się dopiero w drugim...
Ale przecież nie takie wywiady się robiło. Tymczasem sprawnie podzielono nas na grupy (niczym na jakichś mistrzostwach w piłce nożnej) - w mojej znalazły się jeszcze Norwegia, Niemcy, Holandia, Izrael i Australia. I zaczęły się wywiady. Wszystkie przeczytacie w Hataku w listopadzie, gdy zacznie się polska emisja sezonu, ale coś tam zdradzę:
- Terence Winter przyznał, że czasem straszy aktorów grających postacie historyczne (Capone, Luciano), że oni też nie znają dnia ani godziny - skoro Tarantino zabił Hitlera, to i on jak się wkurzy może przekręcić historię.
- Michael Kenneth Williams opowiadał sporo o poprzednim serialu HBO, w którym grał "The Wire".
- Jeffrey Wright powiedział, że jego postać, doktor Narcisse to nie jest ktoś kogo chcielibyśmy przedstawić rodzicom. Obejrzałem już drugi odcinek i faktycznie tak to wygląda od pierwszej sceny.
- Steve Buscemi który podczas rozmowy jakoś nie mógł/nie chciał przypomnieć sobie żadnych anegdot z planu pięknie podsumował nas po rozmowie. Wróciliśmy wtedy do sali, gdzie siedzieliśmy całym dziennikarskim towarzystwem pomiędzy wywiadami, a po chwili on wszedł. Podszedł do wodopoju, wziął sobie jakiś sok czy colę, nie pamiętam, po czym spokojnie popijając podszedł do naszego stolika, uśmiechnął się tym słynnym uśmiechem Buscemiego i spytał:
- A wy tak opowiadacie anegdoty obcym ludziom, których widzicie pierwszy raz w życiu? W domu, rodzinie, przyjaciołom - to tak. Ale obcym? - wzruszył ramionami i odszedł z uśmiechem.
To jeszcze jedna anegdota. Dziewczyna z Izraela była strasznie podekscytowana rozmową z Buscemim. Siedzimy i czekamy, a ją nosi. Mówi, że jeszcze nigdy tak nie rozmawiała, że wywiady jeden na jeden, czy konferencje prasowe to tak, ale żeby w kilka osób przy stole... To może ustalimy jakąś kolejność? My jej na to, że nie, że to samo wyjdzie, że spoko. A ona, że może chociaż ustalmy, kto pierwszy, żeby nie było takiej krępującej ciszy na początek...
Jakby to wam wytłumaczyć - rzadko mamy do czynienia z krępującą ciszą, gdy kilka osób usiłuje się zagłuszyć, zadając równocześnie swoje pytania... Ale ona, że - wskazując na kolegę z Australii - to może Ty. I że jeszcze musi na chwilę do toalety. I pobiegła. Popatrzyliśmy po sobie. I błyskawicznie ustaliliśmy, że nikt z nas się nie odezwie. Pani wróciła. Po chwili wszedł Steve. Usiadł. Popatrzył na nas. My wszyscy włączyliśmy dyktafony i podsunęliśmy w jego stronę. Zapadła cisza. Buscemi patrzy, my patrzymy, a ją nosi i mruga do Australijczyka. A on nic. I my nic. A ona siedzi z paniką w oczach. A Buscemi nie ma pojęcia co się dzieje. W końcu koleżanka z Norwegii z uśmiechem na twarzy wyciągnęła dwa uniesione kciuki w stronę Izraelki i zakrzyknęła: "GO!"
I w zasadzie tyle. Porozmawialiśmy i do domu. Pożegnałem się z HBO, z ekipą z którą spędziłem kilka godzin i na lotnisko. W końcu dzieci same ze szkoły się nie odbiorą.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1979, kończy 45 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1996, kończy 28 lat