Wreszcie.. Tak długo wyczekiwany film, został wczorajszego wieczora przeze mnie skonsumowany z niezwykłą uwagą i delektacją, na jaką rzadko jednak stać mnie - osobę zamieszkującą wielkie miasto, w którym zawsze tak wiele się dzieje i w którym moje życie pędzi jak szalone. I od wczoraj wciąż zastanawiam się, jakim słowem powinnam ocenić ten film. Jak opisać moje uczucia towarzyszące mi podczas projekcji. Jak nazwać każdą z cząstek mojego Ja, która chłonęła obrazy jak żywe? Hmm.. Łatwe to nie będzie, ale spróbuję.
Zacznę może od samej wersji - 3D, bo o tym było jednak najgłośniej. Od wielu bowiem miesięcy wiele pisano o tym, że James Cameron stworzył przełomowe dzieło w tym wymiarze. Hmm.. Czy przełomowe? Tego nie wiem, bo i powątpiewam troszeczkę. Widziałam "Beowulfa", który wgniatał w fotel obrazem mocno wychodzącym poza ekran, gdzie musiałam się uchylać od lawiny tysiąca strzał, czy pojedynczych gałęzi, które wydawały się uderzać widza prosto w twarz. Tutaj tylko raz uchyliłam głowę. Reszta wydawała się miękko i z jakąś taką kobiecą delikatnością wypływać z ekranu, nie wzbudzając przy tym mojego niepokoju, o który tak było łatwo w przypadku "Beowulfa". Troszkę więc poczułam się zawiedziona, bo apetyt wzrósł i oczekiwania także względem tej techniki, szczególnie po wstępnych zapowiedziach sprzed wielu miesięcy. Ale skoro Pandora jest tak cudnie baśniowa, to może i reżyserowi zależało na tej właśnie łagodności? Tylko po co pisać o tym przełomie?
I tak sobie dziś pomyślałam, że być może ten przełom nie kryje się w samej technologii 3D, ale w samym sposobie zaprezentowania planety i ludności jej zamieszkującej, plemienia Na'vi? Bo jeśli spojrzeć na niesamowicie naturalne ruchy bohaterów, czy porażającą mimikę twarzy, która dosłownie opowiadała o każdej, niezwykle łatwo odczytywanej emocji - to faktycznie - reżyser i jego specjaliści dokonali czegoś fenomenalnego. To już nie są jakieś tam skomputeryzowane stworki sztywno biegające po ekranie, którym czasem rozszerzone źrenice mogą opowiedzieć o jednej lub dwóch emocjach. Mało tego. Bo gdy tylko popuści się troszkę tej smyczy tak strasznie dorosłej i surowej oceny wszystkiego, co nas otacza, odnosi się wówczas wrażenie, że to plemię istnieje naprawdę. Wtedy podziwia się z uwagą prawdziwego badacza ich długie warkocze z żyjącymi przewodami umożliwiającymi łączność z każdym stworzeniem, czy rośliną, twarze z błyszczącymi w nocy punkcikami, ogromne i piękne oczy i równie wielkimi dłonie, w których nasza staje się taka maleńka i blada.
I właśnie dlatego, według mojej oceny - tego filmu nie można oglądać w wersji analogowej, na płaskim ekranie - bo wówczas cały przekaz zostanie właśnie.. spłaszczony. Tak mi się przynajmniej wydaje. Pandora bowiem, jako przepiękna planeta z jej bujną i zachwycającą po samo dno serca roślinnością, właśnie w tej wersji wydaje się prawdziwie i naturalnie żyć. Trawy, liście, te wszystkie nienazwane i niesklasyfikowane botanicznie okazy - wydają się być w zasięgu mojej (czyli widza) dłoni, która także, wraz z bohaterami, może dotknąć każdego z nich i poczuć ich delikatność rozświetlającą noc.
Kolejnym aspektem, do którego chciałabym nawiązać, a o którym z kolei pisano mało chlubnie, to sama fabuła. Padło nawet porównanie do "Pocahontas", czy "Tańczącego z wilkami". Cóż, ja tutaj to porównanie widziałam jedynie w wizualnym przedstawieniu wojowników plemienia Na'vi do złudzenia przypominających tych z plemienia Siuksów, czy samej ich religii, gdzie faktycznie sporo nawiązań było do kultu Matki Ziemi, szacunku dla każdego bytu połączonego z nami w wielkim Kole Życia. Ale czy coś w tym złego? Moim zdaniem, nie. Ludzie, zarówno my realni, jak i ci filmowi, przedstawieni zostajemy z okrutną uczciwością lustrzanego odbicia - jako grupa pełna chciwości, której wciąż będzie mało. Czyż popęd za pieniądzem, zyskiem i sławą nie przyczyniły się już teraz, do zniszczenia lasów amazońskich (tak podobnych do tych z Pandory), czy wyginięcia wielu tysięcy gatunków stworzeń? Czyż ten film nie jest aby swoistym przesłaniem dla nas wszystkich? Przypomnieniem jak kiedyś żyliśmy i o czym powinniśmy pamiętać oraz do czego warto jednak powrócić? Tak więc nie, moim zdaniem sama historia bynajmniej nie jest głupiutka, płaska i naiwna - do takich zaliczyłabym już prędzej koniec świata w wykonaniu bohaterów filmu "2012", gdzie trywializowano zbyt wiele wydarzeń, licząc, że widz swojego rozumu analitycznego nie posiada. W "Avatarze" uczyniono za to głęboki pokłon Matce Naturze i naszej silnej z nią więzi, na którą stać prawie każdego (warto przy tym zwrócić uwagę na ludzkiego bohatera Parkera Selfridge, który pragnie wysiedlić plemię Na'vi dla cennego kruszcu - o dziwo, on nie do końca jest tym złym - wydaje się przeżywać ataki ludzkości wymierzone przeciwko innej nacji i na koniec chyba jednak czuje wstyd). I kończąc aspekt fabuły dodam - że całe szczęście, iż reżyser uchronił nas od hollywoodzkiego banalnego myślenia, że wszyscy bohaterowie przeżyją i będą żyli długo i szczęśliwie. Tu stało się inaczej. Żałowałam wielu, między innymi twardej kobietki Trudy Chasone granej przez Michelle Rodriguez, czy dumnego wojownika Tsu'Tey.
Muzyka - to ostatni aspekt, do którego pragnę nawiązać, a który raczej w tym przypadku, niczym mnie nie zaskoczył. Jamesa Hornera uwielbiam bowiem od bardzo dawna - i jego dzieła zawsze potrafiły i nadal potrafią w cudowny i naturalny wręcz sposób wpleść się w warkocz historii opowiadanej na ekranie - tak było choćby z filmami "Titanic", "Apollo 13", "Piękny umysł", czy "Troja". Tutaj Horner dopełnił każdą lukę jaka tylko mogła zaistnieć - jego muzyka wznosiła i opadała w miejscach, w których powinna była to uczynić, upiększając i ubarwiając jeszcze bardziej historię planety Pandora. Wielkie brawa dla kompozytora i jego orkiestry. Płyta z muzyką z tego filmu z pewnością już wkrótce znajdzie się na mojej muzycznej półce.
Podsumowując: "Avatar" to film dla wszystkich ludzi, a szczególnie tych z wrażliwą cząstką żyjącego w nich nadal dziecka, choć na co dzień ukrywanego pod maską tzw. dorosłości. Dlaczego tak twierdzę? Bo przeniesienie się na planetę Pandora na nowo otworzyło we mnie pokłady łagodności i pozostawiło magiczny ślad na długie jeszcze chwile po wyjściu z kina. I właśnie tego oczekiwałam od tego filmu.
Moja ocena: 10/10.
naEKRANIE Poleca
ReklamaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1959, kończy 66 lat
ur. 1986, kończy 39 lat
ur. 1961, kończy 64 lat
ur. 1960, kończy 65 lat
ur. 1955, kończy 70 lat