Dzień tryfidów: przeczytaj fragment klasyka SF
W dniu premiery nowego wydania Dnia tryfidów mamy dla was do przeczytania początek tej powieści science fiction z elementami horroru.
W dniu premiery nowego wydania Dnia tryfidów mamy dla was do przeczytania początek tej powieści science fiction z elementami horroru.
Dom Wydawniczy Rebis kontynuuje wydawanie książek w ramach serii Wehikuł Czasu, w której prezentowane są klasyczne utwory science fiction. Dzisiejszą premierą jest najsłynniejsza powieść Johna Wyndhama, czyli Dzień tryfidów.
Z tej okazji mamy dla Was początek tej powieści. Fragment Dnia tryfidów w przekładzie Wacławy Komarnickiej znajdziecie poniżej, pod opisem i okładką powieści.
Dzień tryfidów - okładka i opis
Billowi Masenowi wydaje się, że ma pecha. Cały świat zachwyca się spektakularnym deszczem meteorów, a on leży w londyńskim szpitalu z porażonym wzrokiem. Gdy jednak zaniepokojony zniknięciem personelu zdejmuje bandaże, okazuje się, że może się uważać za szczęśliwca – tylko on i garstka innych osób wciąż widzą.
Ślepcy skaczą z okien, zapijają się na śmierć. Ci, którzy nie popadli w czarną rozpacz, wyłapują widzących. Szerzy się zaraza. Masen ucieka na wieś, tam jednak na ludzi polują nowi drapieżcy…
Dzień tryfidów - fragment
Początek końca
Kiedy wiemy na pewno, że jest środa, a wszystkie odgłosy rozpoczynającego się dnia wskazują na to, że jest niedziela, coś chyba musi być nie w porządku.
Poczułem to w chwili, gdy się ocknąłem ze snu. Jednakże po całkowitym przebudzeniu zacząłem się wahać. Koniec końców wszystko przemawiało za tym, że się mylę — chociaż nie bardzo rozumiałem, jak to jest możliwe. Czekałem więc, wciąż jeszcze niezupełnie pewien. Po chwili jednak zdobyłem pierwszy obiektywny dowód: gdzieś w oddali zegar wybił, jak mi się zdawało, ósmą. Słuchałem uważnie i podejrzliwie. Wkrótce odezwał się inny zegar, głośny i stanowczy. Wolno, dobitnie wybił bezsprzeczną ósmą. Nie miałem wątpliwości, że coś się musiało stać.
Koniec świata — no, powiedzmy, tego świata, który znałem blisko trzydzieści lat — ominął mnie najczystszym przypadkiem: ocalenie, jeśli się dobrze zastanowić, zwykle jest przypadkowe. Z natury rzeczy w szpitalach znajduje się zawsze sporo pacjentów, a probabilistyka mniej więcej przed tygodniem wybrała mnie na jednego z nich. Mogła mnie wybrać równie dobrze o tydzień wcześniej — w tym wypadku teraz bym tego nie pisał: w ogóle by mnie nie było. Ale traf chciał, że leżałem w szpitalu właśnie w tym czasie, ponadto moje oczy, a ściśle biorąc, całą głowę, szczelnie spowijały bandaże. Dlatego powinienem być wdzięczny losowi czy komukolwiek, kto rządzi probabilistyką. W owej chwili jednak byłem tylko zły, zastanawiając się, co się u licha dzieje, bo leżałem już w szpitalu dość długo, aby wiedzieć, że po siostrze przełożonej najświętszą wyrocznią jest tu zegar.
Bez zegara szpital w ogóle nie mógłby funkcjonować. Co sekunda ktoś spogląda na niego, żeby ustalić czas narodzin, śmierci, podawania leków, posiłków, zapalania i gaszenia światła, rozmów, pracy, snu, odpoczynku, odwiedzin, opatrunków, mycia — i jak dotychczas nakazywał, żeby ktoś zaczynał mnie myć i oporządzać punktualnie trzy minuty po siódmej rano. To głównie dlatego ceniłem sobie separatkę. Gdybym leżał na sali ogólnej, te niemiłe zabiegi zaczynałyby się niepotrzebnie o całą godzinę wcześniej. Ale dzisiaj różne mniej lub bardziej dokładne zegary wciąż i zewsząd wybijały ósmą, a nikt dotąd nie nadszedł.
Mimo że nie cierpiałem, kiedy mnie myto gąbką, i nieraz daremnie prosiłem, by zaprowadzono mnie do łazienki, co wyeliminowałoby ten przykry proces — jego dzisiejszy brak poważnie mnie zaniepokoił. Poza tym mycie z reguły zapowiadało rychłe nadejście śniadania, a byłem już porządnie głodny.
Byłbym pewnie tym wszystkim zirytowany każdego innego dnia, ale ten dzień, środa ósmego maja, miał dla mnie szczególne znaczenie. Chciałem odwalić czym prędzej całe to zawracanie głowy, bo tego właśnie dnia miano mi zdjąć bandaże.
Wymacałem dzwonek i naciskałem go przez całe pięć minut, żeby dać do zrozumienia pielęgniarkom i salowym, co o nich wszystkich myślę.
Czekając na gniewną reakcję, jakiej spodziewałem się po tym alarmie, bacznie nasłuchiwałem.
Odgłosy z zewnątrz, jak sobie teraz uświadomiłem, były jeszcze dziwniejsze, niż mi się przedtem zdawało. Były nawet bardziej niedzielne niż w normalną niedzielę — i doszedłem znów do niezachwianego przekonania, że mimo wszystko jest środa.
Dlaczego założyciele szpitala Świętego Merryna uznali za stosowne zbudować go przy niezmiernie ruchliwym skrzyżowaniu w dzielnicy handlowej i narażać w związku z tym nerwy pacjentów na ustawiczną szarpaninę, stanowi pytanie, na które nigdy nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Ale dla tych nielicznych szczęśliwców, których cierpień nie powiększał nadmiernie hałas uliczny, miał on tę zaletę, że pozwalał im — gdy leżeli w łóżku — trzymać, że tak powiem, rękę na pulsie życia. Autobusy jadące na zachód pędziły zazwyczaj z łoskotem, usiłując zdążyć przed czerwonym światłem na rogu; najczęściej jednak świdrujący pisk hamulców i salwa strzałów z tłumika obwieszczały, że im się to nie udało. Po chwili ze skrzyżowania rozlegał się znów warkot i ryk silników, gdy pojazdy, spuszczone ze smyczy przez zielone światło, zaczynały się wspinać po pochyłości. Co pewien czas zdarzała się odmiana: głośny trzask, zgrzyty, a potem przerwa w ruchu — rzecz niezmiernie drażniąca dla kogoś w mojej sytuacji, kto mógł wnioskować o rozmiarach zajścia tylko na podstawie liczby i natężenia dobiegających z ulicy przekleństw. W każdym razie nikt z pacjentów szpitala Świętego Merryna za dnia ani w nocy nie mógł choć na moment uznać, że wszelkie życie ustało tylko dlatego, że chwilowo został wycofany z obiegu.
Ale tego ranka było inaczej. Niepokojąco inaczej, bo tajemniczo. Żadnego turkotu kół, żadnego ryku autobusów — na dobrą sprawę w ogóle nie było słychać jakiegokolwiek pojazdu. Ani zgrzytu hamulców, ani buczenia klaksonów czy nawet człapania koni zaprzężonych do furgonów, które z rzadka tędy przejeżdżały. Nie dobiegał też, jak powinno być o tej porze, różnoraki tupot nóg śpieszących do pracy.
Im dłużej nasłuchiwałem, tym dziwniejsze mi się to wszystko wydawało i tym bardziej mnie niepokoiło. Natężając uwagę, w ciągu mniej więcej dziesięciu minut pięć razy usłyszałem szurające, niepewne kroki, trzy razy niezrozumiałe krzyki z oddali i raz histeryczny kobiecy szloch. Ani razu nie zagruchał gołąb, nie zaćwierkał wróbel. Nic, prócz śpiewu drutów telegraficznych poruszanych wiatrem…
Źródło: Rebis
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1957, kończy 67 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1989, kończy 35 lat