Dzień tryfidów: przeczytaj fragment klasyka SF
W dniu premiery nowego wydania Dnia tryfidów mamy dla was do przeczytania początek tej powieści science fiction z elementami horroru.
W dniu premiery nowego wydania Dnia tryfidów mamy dla was do przeczytania początek tej powieści science fiction z elementami horroru.
Miałem uczucie, że powinienem jakoś tym ludziom pomóc. Może wyprowadzić ich na ulicę i przynajmniej położyć kres temu okropnemu, powolnemu krążeniu w ścisku. Ale jedno spojrzenie wystarczyło, by zrozumieć, że nigdy nie zdołam dostać się do drzwi, żeby ich wyprowadzić. Poza tym, gdyby mi się to nawet udało, gdybym ich wyprowadził — co dalej?
Usiadłem na stopniu i ukryłem twarz w dłoniach, wciąż mając w uszach te potworne dźwięki. Kiedy wreszcie trochę oprzytomniałem, zacząłem szukać i znalazłem inne schody. Były to wąskie schody dla personelu, które zaprowadziły mnie do tylnego wyjścia na podwórze.
Być może niezbyt dobrze opowiadam tę część historii. Cała sprawa była tak niespodziewana i wstrząsająca, że przez pewien czas usilnie starałem się nie pamiętać szczegółów. W tamtej chwili miałem wrażenie, że wszystko to jest okropnym snem, z którego bezskutecznie usiłuję się obudzić. Kiedy wyszedłem na podwórze, wciąż jeszcze niezupełnie wierzyłem w to, co widziałem.
Jednego tylko byłem pewien: czy to rzeczywistość, czy koszmar, potrzeba mi odrobiny alkoholu jak jeszcze nigdy w życiu.
W bocznej uliczce za bramą podwórza nie było nikogo, ale prawie naprzeciw znajdował się bar. Pamiętam jego nazwę — „The Alamein Arms”. U góry, na kutej żelaznej klamrze, wisiała tablica z podobizną wicehrabiego Montgomery, pod nią zaś były szeroko otwarte drzwi. Ruszyłem prosto ku nim.
Wejście do baru dało mi na chwilę rozkoszne poczucie normalności. Był prozaicznie i znajomo podobny do dziesiątków innych barów.
Ale chociaż w tej części baru nie było nikogo, w przyległym tak zwanym salonie coś się niewątpliwie działo. Usłyszałem stęknięcie. Z głośnym hukiem wyskoczył korek z butelki. Pauza. Potem jakiś głos powiedział:
— Gin, do ciężkiej cholery! Precz z ginem!
Rozległ się ogłuszający brzęk, a potem śmiech kogoś dobrze już wstawionego.
— Lustro! Po diabła komu lustra?
Nowy strzał korka.
— Znów ten przeklęty gin — stwierdził głos, bardzo zawiedziony. — Precz z ginem!
Tym razem butelka uderzyła o coś miękkiego, spadła na podłogę i zatrzymała się. Z bulgotem wypływała z niej zawartość.
— Hej! — zawołałem. — Chciałbym się czegoś napić! Zapadła cisza.
— Kim pan jest? — po chwili nieufnie zapytał głos.
— Jestem ze szpitala — powiedziałem. — Chcę wypić kielicha.
— Nie pamiętam pańskiego głosu. Pan widzi?
— Tak.
— To na miłość boską, doktorku, przeskocz przez ladę i znajdź mi butelkę whisky.
— W tej sprawie, owszem, mogę być doktorem — oświadczyłem. Wdrapałem się przez ladę i spojrzałem w bok. Stał tam mężczyzna z wielkim brzuchem, czerwoną twarzą i siwiejącymi wąsikami, ubrany tylko w spodnie i koszulę bez kołnierzyka. Był już mocno wstawiony. Najwidoczniej nie mógł się zdecydować, czy otworzyć butelkę, którą trzymał w ręce, czy użyć jej w charakterze broni.
— Jeśli pan nie jest lekarzem, to kim pan jest? — spytał podejrzliwie.
— Byłem pacjentem, ale potrzeba mi kielicha jak najlepszemu lekarzowi — odparłem. — To, co pan trzyma, to znowu gin — dodałem.
— Ach, tak! Pieprzony gin — rzekł i cisnął go precz. Butelka z trzaskiem i brzękiem wyleciała przez szybę.
— Niech mi pan lepiej odda ten korkociąg — powiedziałem. Wziąłem z półki butelkę whisky, otworzyłem ją i podałem mu wraz ze szklaneczką. Dla siebie wziąłem mocny koniak, wypiłem na raz i zaraz nalałem sobie drugi. Po chwili ręce przestały mi tak gwałtownie drżeć.
Spojrzałem na swego towarzysza. Pił whisky prosto z butelki.
— Zaleje się pan — ostrzegłem.
Odjął butelkę od ust i zwrócił ku mnie głowę. Przysiągłbym, że mnie widzi.
— Zaleję się! Do diabła, już jestem zalany — stwierdził z pogardą.
Miał tak absolutną słuszność, że nic już do tego nie dodałem.
Rozmyślał chwilę ponuro, po czym oznajmił:
— Muszę się upić. Muszę być dużo bardziej pijany. — Nachylił się do mnie. — Wie pan co? Jestem ślepy. Żeby pan wiedział: ślepy jak kret. Wszyscy są ślepi jak krety. Oprócz pana. Dlaczego pan nie jest ślepy jak kret?
— Nie wiem — odparłem.
— To ta przeklęta kometa, niech ją cholera! Ona wszystkiemu winna. Zielone gwiazdy spadające — a teraz wszyscy są ślepi jak krety. Pan widział zielone spadające gwiazdy?
— Nie — wyznałem.
— Otóż to. Najlepszy dowód. Pan ich nie widział: nie jest pan ślepy. Wszyscy inni widzieli — zatoczył łuk ramieniem — wszyscy są ślepi jak krety. Ścierwo nie kometa, powiadam.
Nalałem sobie trzeci kieliszek koniaku, zastanawiając się, czy on nie ma racji.
— Wszyscy są ślepi? — powtórzyłem.
— Właśnie. Wszyscy. Pewnie wszyscy na świecie. Oprócz pana — dodał jakby po namyśle.
— Skąd pan wie? — spytałem.
— Nic prostszego. Słuchaj pan! — powiedział.
Staliśmy obok siebie, opierając się o szynkwas, i nasłuchiwaliśmy. Nic nie było słychać, nic prócz szelestu gazety, którą wiatr pędził pustą ulicą. W tej okolicy z pewnością nie było tak cicho od tysiąca lat.
— Rozumie pan, co mam na myśli? Jasna sprawa — powiedział mężczyzna.
— Tak — odrzekłem wolno. — Tak… rozumiem, co pan ma na myśli.
Doszedłem do wniosku, że muszę iść dalej. Nie wiedziałem dokąd. Czułem tylko, że muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się dzieje.
— Jest pan właścicielem baru? — zapytałem.
— A jeśli nawet, to co? — odparł znów nieufnie.
— Tylko tyle, że muszę komuś zapłacić za trzy podwójne koniaki.
— Daj pan spokój.
— Ależ niech pan posłucha…
— Daj pan spokój, powiadam. Wie pan dlaczego? Bo po co nieboszczykowi pieniądze? A ja jestem nieboszczyk… tak jakbym już był. Jeszcze tylko parę łyków.
Wyglądał bardzo krzepko na swój wiek i powiedziałem mu to. — Po co żyć, jak człowiek jest ślepy? — zapytał gniewnie. — Tak powiedziała moja żona. I miała rację, tylko że ona miała więcej odwagi. Kiedy się przekonała, że dzieciaki też są ślepe, co zrobiła? Zabrała je do naszego łóżka i odkręciła gaz. Tak zrobiła. A mnie zabrakło odwagi, żeby przy nich zostać. Moja żona była dzielną kobietą, dzielniejszą ode mnie. Ale ja też się zbiorę na odwagę. Wrócę tam do nich niedługo, gdy już będę dość pijany. Co tu było mówić? Słowa były bezcelowe, tylko go drażniły. W końcu znalazł po omacku schody i z butelką w ręce poszedł na górę. Nie próbowałem go zatrzymać ani iść za nim, odprowadziłem tylko spojrzeniem. Potem dopiłem koniak i wyszedłem na cichą ulicę.
Źródło: Rebis
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat