Dzień tryfidów: przeczytaj fragment klasyka SF
W dniu premiery nowego wydania Dnia tryfidów mamy dla was do przeczytania początek tej powieści science fiction z elementami horroru.
W dniu premiery nowego wydania Dnia tryfidów mamy dla was do przeczytania początek tej powieści science fiction z elementami horroru.
Dlaczego cicho? Sam nie wiem. Coś mnie do tego skłoniło. W tym pełnym ech budynku trudno było określić, skąd dobiegają dźwięki, ale z jednej strony korytarz kończył się balkonem francuskim — przez zasłonę widać było cień balustrady — poszedłem więc w przeciwnym kierunku. Skręciwszy za róg, opuściłem skrzydło separatek i znalazłem się w szerszym korytarzu.
W pierwszej chwili zdawało mi się, że jest pusty, ale gdy ruszyłem dalej, zauważyłem postać, która wyłoniła się z zaciemnionego kąta. Był to mężczyzna w czarnej marynarce i sztruksowych spodniach, na ramiona miał narzucony biały kitel. Pomyślałem, że to pewnie jeden z lekarzy, zdziwiło mnie tylko, że trzyma się ściany i idzie jakby po omacku.
— Dzień dobry — powiedziałem.
Stanął jak wryty. Twarz, którą do mnie zwrócił, była ziemista i przerażona.
— Kim pan jest? — spytał niepewnie.
— Nazywam się Masen — odparłem. — William Masen. Jestem pacjentem… Pokój czterdzieści osiem. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego…
— Pan widzi? — przerwał mi szybko.
— Widzę doskonale. Nie gorzej niż przedtem — zapewniłem go. — Znakomicie mnie wyleczono. Co prawda nikt nie przyszedł, żeby mi zdjąć bandaże, więc zdjąłem je sam. Chyba nic się złego nie stało? Starałem się…
Przerwał mi znowu:
— Pan będzie łaskaw zaprowadzić mnie do mojego gabinetu.
Muszę natychmiast zatelefonować.
Nie od razu zrozumiałem, o co mu chodzi, ale od chwili, kiedy się tego ranka obudziłem, wszystko wprawiało mnie w oszołomienie.
— Gdzie to jest? — spytałem.
— Piąte piętro, zachodnie skrzydło. Na drzwiach jest tabliczka: doktor Soames.
— Dobrze — odparłem nieco zdziwiony. — A gdzie jesteśmy teraz?
Mężczyzna potrząsnął głową, twarz miał ściągniętą i zirytowaną.
— Skąd, u diabła, mam wiedzieć? — rzucił gniewnie. — Pan ma oczy, do jasnej cholery. Niech ich pan użyje. Nie widzi pan, że jestem ślepy?
Nic nie wskazywało na to, że jest ślepy. Oczy miał szeroko otwarte i zdawało się, że patrzy wprost na mnie.
— Proszę chwilę zaczekać — powiedziałem. Rozejrzałem się dokoła. Znalazłem dużą cyfrę „5” wymalowaną na ścianie, na wprost drzwi do windy. Wróciłem i powiedziałem mu.
— Dobrze. Niech mnie pan weźmie pod rękę — nakazał. — Od drzwi windy skręci pan na prawo. Potem pierwszy korytarz na lewo, trzecie drzwi.
Zastosowałem się do wskazówek. Po drodze nie spotkaliśmy nikogo, w pokoju zaprowadziłem go do biurka i podałem mu słuchawkę. Słuchał przez chwilę. Potem zmacał ręką aparat i niecierpliwie zastukał w widełki. Powoli wyraz twarzy mu się zmienił. Bruzdy irytacji i niepokoju wygładziły się. Był teraz po prostu zmęczony, bardzo zmęczony. Położył słuchawkę na biurku. Przez kilka sekund stał w milczeniu, jak gdyby wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Potem odwrócił głowę.
— Nic z tego, telefon nie działa. Pan jeszcze tutaj? — dodał.
— Tak — powiedziałem.
Przesunął palcami po kancie biurka.
— W którą stronę jestem zwrócony? Gdzie to przeklęte okno? — spytał z nawrotem gniewu.
— Tuż za panem — odrzekłem.
Odwrócił się i ruszył do okna, wyciągając obie ręce. Obmacał starannie parapet, futryny i cofnął się o krok. Zanim się zorientowałem, co robi, rzucił się z całej siły na okno, przebił szybę i wypadł na zewnątrz…
Nie wyjrzałem za nim. Tak czy owak, było to piąte piętro. Kiedy wreszcie zdołałem się poruszyć, ciężko opadłem na
krzesło. Wyjąłem papierosa z pudełka na biurku i zapaliłem go rozdygotanymi rękami. Siedziałem tak przez kilka minut, czekając, aż się uspokoję i przejdą mi mdłości. Po chwili minęły. Wyszedłem z pokoju i wróciłem na korytarz, na którym spotkałem doktora Soamesa. Kiedy tam dotarłem, wciąż jeszcze kręciło mi się w głowie.
Na odległym końcu szerokiego korytarza były drzwi do sali ogólnej. Szyby miały matowe z wyjątkiem owali przejrzystego szkła na wysokości oczu. Sądziłem, że znajdę tam kogoś, kto ma dyżur i komu będę mógł powiedzieć o doktorze.
Otworzyłem drzwi. Wewnątrz było dość ciemno. Zasłony przypuszczalnie zaciągnięto po wczorajszym wieczornym widowisku i dotychczas ich nie rozsunięto.
— Siostro? — spytałem.
— Nie ma jej — odpowiedział męski głos. — Co więcej, nie przychodzi już od Bóg wie ilu godzin. Może rozsuniesz te sakramenckie zasłony, koleś, i wpuścisz trochę światła. Nie wiem, co się dzisiaj stało z tym zafajdanym szpitalem.
— Dobra — powiedziałem.
Jeżeli nawet w szpitalu zapanował chaos, nie widziałem powodu, aby nieszczęśni chorzy mieli leżeć w ciemnościach.
Rozsunąłem zasłony najbliższego okna, wpuszczając jaskrawe promienie słońca. Była to sala chirurgiczna. Leżało tu ze dwudziestu pacjentów, wszyscy unieruchomieni. Przeważnie złamania nóg i kilka amputacji, na ile zdołałem ocenić.
— No, nie grzeb się, koleś, rozsuń zasłony — odezwał się ten sam głos.
Odwróciłem się i spojrzałem na mówiącego. Był to ciemnowłosy barczysty mężczyzna o ogorzałej cerze. Siedział na łóżku zwrócony twarzą wprost do mnie — i do światła. Zdawało się, że patrzy mi prosto w oczy, podobnie jak jego sąsiad i następny chory…
Przez kilka sekund wpatrywałem się w niego bez słowa. Tyle czasu trwało, nim zrozumiałem.
— Zasłony… chyba się zacięły… — powiedziałem wreszcie. — Poszukam kogoś, żeby się nimi zajął.
Uciekłem z sali.
Znów chwyciły mnie dreszcze. Czułem, że przydałby mi się kieliszek czegoś mocniejszego. Zaczęło mi z wolna coś świtać. Trudno było uwierzyć, że wszyscy mężczyźni z tamtej sali oślepli tak jak ten lekarz, a przecież…
Winda była nieczynna, ruszyłem więc na dół po schodach. Na następnym piętrze zapanowałem nad sobą i zebrałem się na odwagę, żeby zajrzeć do innej sali. Pościel na łóżkach była tu w nieładzie. Sądziłem w pierwszej chwili, że sala jest pusta, okazało się jednak, że nie — niezupełnie. Dwóch mężczyzn w szpitalnej bieliźnie leżało na podłodze. Jeden zalany był krwią z niezagojonej rany, drugi wyglądał tak, jakby chwycił go jakiś gwałtowny atak. Obaj nie żyli. Reszta chorych znikła.
Kiedy wróciłem znów na schody, zdałem sobie sprawę, że większość odgłosów, które przez cały czas słyszałem, dobiega z dołu i że są teraz wyraźniejsze i bliższe. Wahałem się przez chwilę, ale nie było innej rady, jak iść dalej na dół.
Na następnym zakręcie o mało się nie potknąłem o mężczyznę, który leżał w półmroku. U stóp schodów zaś leżał ktoś, kto się o niego potknął — i zginął, rozbijając głowę o kamienne stopnie.
Wreszcie dotarłem do ostatniego zakrętu, skąd mogłem widzieć główny hol. Najwidoczniej wszyscy chorzy, którzy mogli się poruszać, instynktownie skierowali się tutaj z myślą o znalezieniu pomocy lub o wydostaniu się na zewnątrz. Może niektórzy się wydostali. Główne drzwi wejściowe były otwarte na oścież, ale większość chorych nie zdołała do nich trafić. Zwarty tłum mężczyzn i kobiet — prawie wszyscy w szpitalnej bieliźnie — wolno i bezradnie kręcił się w koło. Tych, którzy znajdowali się z brzegu, ten obrotowy ruch przyciskał bezlitośnie do wystających marmurowych ozdób lub przygniatał do ścian. Raz po raz ktoś się potykał. Jeżeli mimo naporu ciał padał, niewielka była szansa, że się jeszcze podniesie.
Wyglądało to… cóż, widzieliście zapewne rysunki Dorégo przedstawiające grzeszników w piekle. Ale Doré nie mógł odtworzyć dźwięków: szlochów, cichych jęków, wybijających się od czasu do czasu okrzyków rozpaczy.
Nie mogłem znieść tego widoku dłużej niż minutę. Uciekłem z powrotem na górę.
Źródło: Rebis
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat