1. MARTWA GWIAZDA
Ko n i e c
Astronomowie odkryli w przestrzeni kosmicznej w promieniu dziesięciu lat świetlnych od Ziemi jedenaście gwiazd: układ potrójny złożony z Proximy Centauri, Alfy Centauri A i Alfy Centauri B, dwa układy podwójne – Syriusza A i Syriusza B oraz Luytena 7268 A i Luytena 7268 B, a także cztery gwiazdy pojedyncze – Gwiazdę Barnarda, Wolf 359, Lalande 21185 i Ross 154. Nie wykluczali, że na odkrycie czekają inne, albo przyćmione, albo przesłonięte przez pył międzygwiezdny.
Zauważono w tym rejonie obecność dużej ilości pyłu kosmicznego rozciągającego się niczym ciemna chmura w czarnej nocy kosmosu. Gdy skierowano na tę odległą chmurę czujniki promieniowania ultrafioletowego jednego ze sztucznych satelitów, w widmie absorpcji znaleziono szczyt o wielkości 216 mm, co dawało podstawy do przypuszczeń, że chmurę tę tworzą mikrocząstki węgla, a jej zdolność odbijania zdawała się świadczyć, iż pokrywa ją cienka warstwa lodu. Cząstki te mieściły się w przedziale od 2 do 200 nm, czyli miały mniej więcej taką samą długość fali jak światło widzialne, przez co je odwracały.
Ten obłok przesłaniał gwiazdę, która znajdowała się osiem lat świetlnych od Ziemi. Miała średnicę dwadzieścia trzy razy większą od Słońca i sześćdziesięciokrotnie większą masę, ale nie znajdowała się już na etapie głównym ciągu, lecz w ostatniej fazie swej ewolucji i dobiegała kresu istnienia. Nazwiemy ją Martwą Gwiazdą.
Gdyby nawet Martwa Gwiazda miała pamięć, nie pamiętałaby swego dzieciństwa. Urodziła się pięćdziesiąt milionów lat temu z matki mgławicy. Ruch atomów i promieniowanie z galaktycznego centrum przerwały bezruch mgławicy, której cząstki ścięły się wokół środka przyciągania grawitacyjnego. Ta majestatyczna burza pyłowa trwała dwa miliony lat, a w tym czasie atomy wodoru w jej jądrze zaczęły się stapiać w atomy helu. W tym palenisku narodziła się Martwa Gwiazda.
Po dramatycznym dzieciństwie i burzliwej młodości energia fuzji powstrzymała zapaść jej skorupy i Martwa Gwiazda wkroczyła w długi wiek średni. W przeciwieństwie do godzin, minut i sekund jej dzieciństwa ewolucja ta odbywała się setki milionów lat i utworzyła nowy spokojny świetlny punkt na rozległym oceanie gwiazd galaktyki. Ale przelot nad powierzchnią Martwej Gwiazdy pokazałby, że ten spokój jest iluzoryczny. Była ona morzem atomowego ognia, ogromne płomienie rozpalały do czerwoności i wyrzucały w przestrzeń kosmiczną wysokoenergetyczne cząstki niczym porywy wiatru. Z głębi gwiazdy buchała straszliwa energia i wzbierała oślepiającymi falami na tym morzu, nad którym szalała nieustanna jądrowa burza, a ciemnoczerwona plazma przewalała się w silnym polu magnetycznym, sięgając w kosmos mackami o długości miliona kilometrów… Ludzki umysł nie pojąłby ogromu Martwej Gwiazdy; w porównaniu z tym morzem ognia Ziemia była jak piłka do koszykówki wrzucona do Pacyfiku.
Martwa Gwiazda powinna być bardzo dobrze widoczna na niebie. Gdyby nie pył międzygwiezdny, który inkubował inną gwiazdę odległą o trzy lata świetlne od Ziemi, to przy obserwowalnej wielkości 7,5 świeciłaby na ludzką historię pięć razy jaśniej niż Syriusz, najjaśniejsza z gwiazd na niebie, tak jasno, że w bezksiężycową noc oświetlone przez nią przedmioty rzucałyby cienie, nadając ziemskim wydarzeniom sentymentalną nutę.
Wiodąc wspaniały żywot, płonęła bez żadnych wypadków przez czterysta sześćdziesiąt milionów lat, ale zimna ręka zasady zachowania energii sprawiła, że pewne zmiany wewnętrzne stały się nieuniknione – ogień fuzji jądrowej uszczuplił zasoby wodoru, a hel, jej produkt uboczny, zapadał się do środka i z czasem gromadziło się go tam coraz więcej. W tak gigantycznym obiekcie proces ten przebiegał niezwykle wolno, przy tym tempie cała ludzka historia była tylko pstryknięciem palcami, ale po czterystu osiemdziesięciu milionach lat ten ubytek miał zauważalny skutek – zgromadziło się tyle bardziej obojętnego helu, że źródło energii gwiazdy się wyczerpało. Zestarzała się.
Ale inne, bardziej skomplikowane prawa fizyki sprawiły, że Martwa Gwiazda miała zakończyć życie w blasku chwały. Gęstość helu w jej wnętrzu wzrosła, a reakcje termojądrowe nadal przebiegające w pozostałym wodorze wytworzyły tak wysoką temperaturę, że wystarczyło to do zainicjowania fuzji helu, która strawiła w nuklearnym piekle całość tego pierwiastka. Wskutek tego Martwa Gwiazda zapłonęła silnym światłem, ale ponieważ energia helu równała się tylko jednej dziesiątej energii wodoru, jeszcze bardziej osłabiło to gwiazdę. Nazwane przez astronomów rozbłyskiem helu światło tego zjawiska dotarło trzy lata później do obłoku pyłu międzygwiezdnego. Fala czerwonego światła o względnie dużej długości przeszła przez tę barierę kosmiczną. Podróżowało kolejnych pięć lat i przybyło do dużo mniejszej zwykłej gwiazdy, Słońca, oraz do przyciąganych przez jej siłę grawitacji garści pyłu kosmicznego, zwanych przez ludzi Plutonem, Neptunem, Uranem, Saturnem, Jowiszem, Marsem, Wenus i oczywiście Ziemią. Zdarzyło się to w 1775 roku.
Tamtego wieczoru na północnej półkuli Ziemi, w angielskim uzdrowisku Bath, obok wspaniałej sali muzycznej, urodzony w Niemczech organista nazwiskiem Frederick William Herschel patrzył łakomie na wszechświat przez teleskop własnego projektu. Tak bardzo fascynowała go roziskrzona Droga Mleczna, że całe życie poświęcił teleskopom, zapominając nawet o jedzeniu, tak że jego siostra Caroline musiała go karmić łyżką, podczas gdy on kontynuował obserwację. Podczas wielu lat spędzonych przed teleskopem ten najznakomitszy z osiemnastowiecznych astronomów oznaczył na mapie siedemdziesiąt tysięcy gwiazd, ale przeoczył tę, która odegrała największą rolę w dziejach ludzkości. Owej nocy na zachodniej stronie nieba pojawiło się nagle w gwiazdozbiorze Woźnicy, pomiędzy Kapellą i Menkalinanem, czerwone ciało. Przy obserwowalnej wielkości 4,5 nie było na tyle jasne, by zauważył je laik, nawet gdyby znał jego położenie, ale dla astronoma ta czerwona gwiazda była jak wielka latarnia, którą Herschel mógłby odkryć, gdyby wzorem swych kolegów z epoki przed Galileuszem patrzył na niebo gołym okiem zamiast przez okular teleskopu. Odkrycie to mogłoby zmienić bieg ludzkich dziejów dwieście lat wcześniej. Ale jego uwagę pochłaniał całkowicie teleskop mający zaledwie dwa cale średnicy i skierowany w zupełnie inną stronę, podobnie jak, niestety, teleskopy w obserwatoriach Greenwich i Hven oraz wszystkie inne na świecie… Czerwona gwiazda w gwiazdozbiorze Woźnicy świeciła przez całą noc, ale następnej nocy zniknęła.
Tej samej nocy tego samego roku na kontynencie zwanym Ameryką Północną drogą na zachód od Bostonu wlokło się ośmiuset angielskich żołnierzy, którym czerwone mundury nadawały wygląd pochodu duchów. Ściskając muszkiety w chłodnym wiosennym wietrze, liczyli na to, że przed świtem uda im się dotrzeć do Concord, miasta odległego o dwadzieścia siedem kilometrów od Bostonu i zgodnie z rozkazem gubernatora Massachusetts Thomasa Gage’a zniszczyć arsenał minutemenów i aresztować ich przywódców. Ale kiedy niebo poszarzało i w sączącym się z góry świetle nabrały kształtów lasy, chaty i płoty pastwisk, żołnierze rozejrzeli się i stwierdzili, że dotarli tylko do miasteczka Lexington. Z gąszczu przed nimi dobiegł nagły błysk i ciszę poranka przerwał rozdzierający uszy huk, a potem posypał się grad kul – poruszenie w łonie rodzących się Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Na rozległym kontynencie po drugiej stronie Oceanu Spokojnego już od pięciu tysięcy lat rozwijała się cywilizacja. W owym czasie w tej starożytnej krainie ludzie ciągnęli dzień i noc do stolicy królestwa, taszcząc ogromne ilości antycznych ksiąg zebranych ze wszystkich zakątków swej ziemi. Cesarski edykt o stworzeniu Siku Quanshu został wydany już przed dwoma laty, a księgi wciąż napływały. W ogromnej drewnianej sali Zakazanego Miasta cesarz Qianlong stale obchodził rzędy półek z pracami zgromadzonymi w celu stworzenia biblioteki, podzielonej teraz na cztery ogólne działy: teksty klasyczne, historie, mistrzowie i antologie. Zostawiwszy orszak na zewnątrz, ostrożnie wchodził do archiwum, a trzech uczonych z pawimi piórami na kapeluszach*, Dai Zhen, Yao Nai i Ji Yun, oświetlało mu drogę latarniami. To oni, a nie członkowie utytułowanych rodów, byli prawdziwymi autorami encyklopedii. Wysokie półki przesuwały się powoli obok czterech mężczyzn niczym czarne mury domów w mdłym świetle latarni. Doszli do sterty bambusowych zrazów; cesarz ujął w trzęsące się dłonie jeden z nich. W drgającym żółtym świetle miał wrażenie, jakby znalazł się na ciemnym dnie wąwozu o zboczach z książek, wąwozu w górze czasu, pod którego ścianą mówiły do niego w milczeniu niezliczone duchy z okresu pięciu tysięcy lat.
– Oto obraz przemijania, Wasza Wysokość – wyszeptał jeden z encyklopedystów.
Niewyobrażalnie daleko w przestrzeni kosmicznej Martwa Gwiazda kontynuowała marsz ku zagładzie. Nadal pojawiały się na niej rozbłyski helu, ale mniejsze niż wcześniej, a skutkiem fuzji helu stało się nowe jądro składające się z węgla i tlenu. Potem jądro zapaliło się, wytwarzając neon, siarkę i krzem, a następnie w gwieździe pojawiła się duża liczba neutrin, widmowych cząstek, które zabierały energię z jądra, nie wchodząc w interakcje z żadną materią. Z czasem środek Martwej Gwiazdy stracił zdolność podtrzymywania jej ciężkiej skorupy i grawitacja, która dała jej nowe życie, dokonała czegoś przeciwnego. Pod jej wpływem gwiazda zapadła się w gęstą kulę, tworzące ją atomy zostały zmiażdżone wskutek działania nieprawdopodobnej siły, neutrony roztrzaskały się o inne neutrony. Teraz łyżeczka materii Martwej Gwiazdy miała masę miliarda ton. Najpierw zapadło się jądro, a potem niczym niepodtrzymywana skorupa spadła na gęsto upakowany środek, uruchamiając ostatnią reakcję jądrową.
Trwający pięćset milionów lat epos grawitacji i ognia zakończył się rozsadzającym kosmos śnieżnobiałym wybuchem i Martwa Gwiazda rozpadła się na biliony fragmentów i masę kosmicznego pyłu. Jej ogromna energia, zamieniona na strumień promieniowania elektromagnetycznego i cząstki o wysokiej energii, pędziła we wszystkie strony. Trzy lata po wybuchu ta fala energii łatwo przeszła przez obłok kurzu kosmicznego i skierowała się ku Słońcu.
Kiedy Martwa Gwiazda wybuchła, w odległości ośmiu lat świetlnych od niej rozkwitała ludzkość. Chociaż ludzie wiedzieli, że żyją na pyłku kurzu w kosmosie, tak naprawdę nigdy nie pogodzili się z tym faktem. W tysiącleciu, które się właśnie zakończyło, ujarzmili niezwykłą moc rozszczepienia jądra i fuzji jądrowej i stworzyli maszyny wykorzystujące impulsy elektryczne w krzemie, wyobrażając sobie, że mogą podbić wszechświat. Nikt nie wiedział, że energia z Martwej Gwiazdy nieuchronnie zmierza z prędkością światła ku ich małej błękitnej planecie.
Minąwszy trzy gwiazdy Centaura, światło Martwej Gwiazdy podróżowało jeszcze przez cztery lata przez niezmierzoną pustkę przestrzeni kosmicznej, nim dotarło do obrzeży Układu Słonecznego. W tym rejonie zamieszkanym tylko przez komety bez ogonów energia Martwej Gwiazdy zetknęła się po raz pierwszy z ludzkością – ponad miliard kilometrów od Ziemi obiekt wykonany przez człowieka kontynuował samotny lot w głąb Drogi Mlecznej. Był to Voyager, sonda międzygwiezdna wystrzelona z Ziemi w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Jej ukształtowana jak dziwaczny parasol paraboliczna antena skierowana była w stronę Ziemi. Wiozła wizytówkę, płytkę ze stopu ołowiu z rysunkami dwojga nagich ludzi, dysk z pozdrowieniami sekretarza generalnego ONZ dla obcych cywilizacji, nagrania obrazów ziemskich oceanów, dźwięki głosów ptaków i tradycyjną chińską melodię Liu shui. Wysłany do Galaktyki ziemski emisariusz poznał smak ponurości kosmosu, gdy wszedł w światło Martwej Gwiazdy i natychmiast przemienił się w bryłę płonącego metalu. Jego antena wypaczyła się, gdy temperatura nagle skoczyła w górę od niemal zera absolutnego. Intensywne promieniowanie przeładowało licznik Geigera, który zaczął pokazywać tylko zera. Czujnik promieniowania ultrafioletowego i przyrządy mierzące pole magnetyczne zachowały sprawność i w ciągu zaledwie dwóch sekund, zanim ich obwody zostały spalone, Voyager przesłał swym ziemskim twórcom strumień niewiarygodnych danych, które z powodu uszkodzenia anteny nigdy nie zostaną odebrane przez instrumenty o wielkiej czułości w Nevadzie i Australii. Ale nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ ludzkość będzie wkrótce sama mogła zmierzyć to, co niewiarygodne.
Promień Martwej Gwiazdy przekroczył granicę Układu Słonecznego i wzniósł obłok pary na powierzchni Plutona z niebieskiego zestalonego azotu, a potem napotkał Neptuna i Uran i zmienił ich pierścienie na krystalicznie czyste. Burza cząstek o wysokiej energii przeszła obok Saturna i Jowisza tuż po rozpoczęciu pożegnalnego przyjęcia przez pekińskie dzieci i wzbudziła fosforescencję ciekłej materii obu planet. Energia pędziła z prędkością światła jeszcze przez pół godziny i dotarła na Księżyc, rzucając oślepiające światło na Mare Imbrium i krater Kopernik. Rozświetliła ślady stóp zostawione czterdzieści lat wcześniej przez Neila Armstronga i Buzza Aldrina na oczach setek milionów telewidzów na pobliskiej błękitnej planecie, którzy w tej chwili podniecenia byli przekonani, że kosmos stoi przed nimi otworem.
Sekundę potem światło Martwej Gwiazdy zakończyło ośmioletnią podróż przez przestrzeń kosmiczną na Ziemię.
Strony: