Iluminacje: premiera zbioru legendarnego Alana Moore'a. Przeczytaj jedno z opowiadań!
Właśnie ukazał się zbiór opowiadań słynnego twórcy komiksowego Alana Moore'a. Mamy dla was jedno z opowiadań.
Właśnie ukazał się zbiór opowiadań słynnego twórcy komiksowego Alana Moore'a. Mamy dla was jedno z opowiadań.
Czy to dzwonek do drzwi? Puściłem z głośników Dźwięki lasu deszczowego i tam też coś podzwania, coś niby – jak to się nazywa? – dzwonki wietrzne, więc nieraz trudno powiedzieć, czy ktoś dzwonił do drzwi, czy tylko mi się zdawało. Jest dopiero wpół do ósmej, więc nie spodziewam się, żeby to był mój kryształ światła, choć z drugiej strony napomknąłem, że jeśli chce, może przyjść wcześniej. Nawet z przedpokoju przez szybę z mrożonego szkła nie widzę wyraźnie, czy za drzwiami ktoś stoi. To pewnie tylko cień żywopłotu, ale skoro już tu jestem, wolę sprawdzić, bo a nuż…
– Dzień dobry… Przepraszam, nie chciałem pana wystraszyć. Pan Sullivan?
Boże, Ricky, weź się w garść. Najpierw pająk, a teraz to. Mówiono mi, że jestem nerwowy i nadwrażliwy, ale to już zakrawa na starą babę, o której mówił tata. No nic, przynajmniej szybko odzyskałem rezon.
– Tak, tak, Ricky Sullivan, bardzo mi miło. Mam nadzieję, że nie stoi pan tu długo, włączyłem muzykę i nie byłem pewien, czy słyszę dzwonek. Rozumiem, że mam przyjemność z panem Berridge’em.
Wygląda wypisz wymaluj jak na zdjęciu profilowym, może tylko twarz mu się wyciągnęła, jest bardziej zmięta, wymizerowana, pewnie wskutek żałoby. Stoi ujęty w ramę otwartych drzwi, przez które wpada do środka wieczorny chłód. Podnosi oczy i przywołuje na usta zmęczony uśmiech.
– Berridge, tak. Nie, nie stoję długo, przed chwilą przyszedłem. Nawet nie zdążyłem nacisnąć dzwonka. To pewnie te pańskie zdolności.
I proszę, znów mi się upiekło. Jeszcze nie wszedł za próg, a już nabrał do mnie zaufania.
– No tak, to nic wielkiego, ale czasem ten dar od Boga się przydaje. Proszę, niech pan wejdzie. Zobaczymy, co da się zrobić, żeby panu pomóc.
Prześlizguje się obok mnie z tym swoim pokornym uśmiechem, a ja zamykam za nim drzwi. Na dworze taki ziąb, że czuć w przedpokoju, nawet przy włączonym ogrzewaniu. Nie ma wiatru, mgła wisi nieruchomo jak smuga po startym gumką ołówku. Berridge wchodzi do salonu i siada na sofie w swoim długim makintoszu, jakby nie zamierzał zostać długo. No, to się jeszcze okaże. Siadam w fotelu naprzeciwko.
– Muszę panu powiedzieć – zaczynam – że kiedy pan wszedł, poczułem bardzo silną energię. Silniejszą niż u większości moich kryształów. Ta osoba, która zmarła – powiedzieć o niej, że to był ktoś bliski, to za mało, prawda? To był taki rodzaj bliskości, że trudno mi sobie nawet wyobrazić, jaki to musiał być dla pana cios. Chwileczkę, pozwoli mi pan dokończyć. Widzę literę „D” i… jakie to imię? Denzel? Mam rację? Zaraz… Nie, nie. Dennis. Na sto procent Dennis. A jego twarz… Nie, coś mi tu nie gra. To niemożliwe. Przepraszam pana, ale chyba sprawię panu zawód. Mam chyba gorszy dzień. Próbuję zobaczyć twarz tej osoby, ale zamiast niej ukazuje mi się… pańska twarz.
O, tak. To go zafrapowało. Spogląda mi w oczy z tym samym co wcześniej smutnym uśmiechem i kręci głową, jakby nie dowierzał.
– To mój brat bliźniak. To jego straciłem. Muszę panu przyznać, że nie byłem pewien, czy dobrze robię, przychodząc tutaj, ale wygląda na to, że nie będę żałował. Czy on może coś przez pana powiedzieć? Mój brat – czy ma dla mnie jakąś wiadomość?
No przykro mi, ale nie mogę się powstrzymać, nie po tych wszystkich bredniach, które znalazłem na blogu jego brata.
– Tak, tak. Nie jestem pewien, czy dobrze go rozumiem, ale wydaje mi się, że Dennis chce panu powiedzieć, że się mylił. Czy to dla pana jasne? Wyczuwam, że pański brat nie wierzył w życie po śmierci, może nawet wypowiadał się z pogardą o tych spośród nas, którzy mają w tej sprawie inne zdanie. Czy prawidłowo to przedstawiam? Mówi, że chciałby przeprosić, teraz gdy pojął swój błąd. Mówi, że jest mu cudownie w tym miejscu, w którym się znalazł. Że spotkał starych przyjaciół. Prosi, żebym panu przekazał, że… Benjamin? Benji? On też tam jest. Czy to wasz wspólny znajomy?
Prawdę mówiąc, to o Benjim dodałem spontanicznie, pod wpływem chwili, lecz okazało się to strzałem w dziesiątkę. Berridge ma łzy w oczach. Patrzy na mnie mokrymi oczyma. Niemrawy uśmiech zniknął.
– Benji to był… to był dog niemiecki, którego mieliśmy w dzieciństwie. Obaj go uwielbialiśmy. Ale chyba nie muszę panu tego mówić. Nie do wiary, że potrafił pan ot tak przywołać naszego ukochanego psa. Pan jest niesamowity. Jeśli miałem co do pana jakieś wątpliwości, zanim tu przyszedłem, to już się ich pozbyłem. A to, co pan powiedział o Dennisie, że był zawsze przekonany, że nie ma życia po śmierci, a teraz chcąc nie chcąc musiał przyznać się do błędu – to też bardzo do niego podobne. Dennis właśnie taki był. Szkiełko i oko, rozumie pan. To, co zobaczył po śmierci, musiało go mocno zdziwić, ale znając go, myślę, że i dostrzegł w tej sytuacji coś zabawnego.
Znów ten niewyraźny uśmiech. Nie lubię się chwalić, ale coś mi mówi, że Ricky Sullivan zaliczy dziś kolejny triumf. Myślę sobie: poczęstuję go herbatą i kruchym ciasteczkiem, pogadamy chwilę o jego bracie, a potem odprowadzę go do wyjścia i ding, skasuję pięćdziesiąt funtów… ale chwila, widzę, że jeszcze nie skończył.
– Czy dobrze rozumiem, że za sto funtów byłby pan gotów odbyć wizytę domową? Wcześniej miałem wątpliwości, czy to byłoby stosowne, ale tak jak mówię, przekonał mnie pan tym Benjim. Sądzę, że jest pan właściwą osobą. Zakładam, że gdybym zaprosił pana do domu, w którym Dennis mieszkał, byłby pan w stanie odczytać więcej, czy mam rację?
Odkąd wspomniał o stu funtach, kiwam potakująco głową. Muszę powiedzieć, że kiedy do mnie zadzwonił parę godzin wcześniej, nie zapowiadało się to zbyt obiecująco. Był tak zdenerwowany, mówił tak chwiejnym głosem, że wcale nie byłem pewien, czy w ogóle przyjdzie. A teraz proszę, jak się zapalił – nazywam to efektem Ricky’ego Sullivana. Jakbym rozmawiał z innym człowiekiem. Nabrał pewności. Już się zdecydował. To chyba najlepszy dowód na magiczny wpływ mojej osobowości.
– No tak – odpowiadam – to by na pewno nie zaszkodziło. W domu będzie więcej fluidów, bez dwóch zdań. Czy chciałby się pan ze mną umówić na kiedy indziej, czy ma pan na myśli dzisiejszy wieczór? Mnie to bez różnicy. Właściwie dzisiaj byłoby mi nawet na rękę, bo w najbliższych dniach mam poumawianych klientów.
Innymi słowy: wolę to zrobić teraz, dopóki ma w sobie tyle entuzjazmu, a nie czekać, aż zmieni zdanie. Ale dobra moja, Berridge potakuje. On też nie chce zwlekać.
– Dzisiaj mi pasuje. Nawet bardzo. To niedaleko. Dojdziemy w dwadzieścia minut.
Zapowiada się bardzo dochodowy wieczór. Mam jeszcze sporo niewykorzystanego materiału, imiona rodziców i tak dalej, nie będzie rozczarowany. Mogę mu zrobić seans jak się patrzy. Czy odważę się przemówić głosem brata? Można śmiało przypuszczać, że mieli bardzo podobne głosy, ale nigdy do końca nie wiadomo. Brat mógł się jąkać albo seplenić. Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Berridge wstaje z sofy, ręce wciąż trzyma głęboko w kieszeniach płaszcza… Przez cały ten czas nie wyjął ich ani razu. Ta pogoda chyba daje mu w kość jeszcze bardziej niż mnie. Z wieszaka w przedpokoju zdejmuję szalik i skórzany płaszcz. Nie był tani, ale gdybyście mogli mnie zobaczyć! Dodaje mi wzrostu i tajemniczości, wyglądam w nim jak bohater Z archiwum X albo Matriksa.
Wychodzimy na dwór. Zamykając drzwi na klucz, słyszę, jak w środku dzwoni telefon. To może być kolejny klient; mam ochotę wrócić się i odebrać, ale nie. Już trudno. Włączy się automatyczna sekretarka, poza tym, jeśli będę chciał, mogę zadzwonić na domowy i sprawdzić, kto zostawił wiadomość. Chowam klucze do kieszeni i szybko się upewniam, że jest w niej również komórka, bezpieczna w niemowlęcym buciku z włóczki. Odwracam się i rzucam dziarsko: „To co, ruszamy?”. Ale David Berridge jest już za otwartą na oścież furtką, idzie chodnikiem wzdłuż ulicy i muszę się spieszyć, żeby go dogonić.
Rany, co za przejmujący ziąb. Jakbym wcale nie miał na sobie swetra. Nie wiem, kiedy ostatnio był równie zimny grudzień. To takie zimno, które przenosi człowieka do dzieciństwa. I jeszcze ta okropna mgła. Zapomniałem, że ona ma zapach, ta mgła. Jest jak wilgotny dym; właściwie to nie tyle zapach, ile takie przykre, mokre uczucie w nosie. Kiedy się ją wdycha, piecze od niej w krtani. Prawdę mówiąc, nie mogę się doczekać, aż załatwię sprawę z Berridge’em i będę mógł wrócić do domu. Która jest teraz godzina, chwilę po ósmej? Dwadzieścia minut w jedną stronę i dwadzieścia w drugą, do tego kolejne dwadzieścia na miejscu. Może nawet zdążę na QI. Przyznam, że ten rodzaj humoru nie zawsze mi odpowiada, ale można się dowiedzieć wielu różnych cieka wostek, na przykład że morskie strzykwy są tak naprawdę rodzajem ogórka, jeśli dobrze zapamiętałem. Czy to nie fascynujące? Gdyby ci wszyscy sceptycy pokroju Dennisa Berridge’a zrzucili łuski z oczu i ujrzeli, jak wspaniałe i zagadkowe jest dzieło boskiego stworzenia, przyroda i wszystko inne, może wtedy nie byliby tacy pyszni i aroganccy w wyrażaniu swoich opinii. Bo to są tylko opinie i nic więcej. Nikt z nas nie może być pewien, co go czeka po tamtej stronie, prawda? Muszę powiedzieć, że nie pogniewałbym się, gdyby Berridge trochę zwolnił kroku. Ale jest w nim entuzjazm. To najważniejsze.
Idziemy ulicą wzdłuż parku, a potem na jej końcu przecinamy dwujezdniową trasę. Ciekawe, że mimo zbliżających się świąt Bożego Narodzenia wokół prawie żywej duszy. Może to ta pogoda, komu by się chciało wychodzić z domu? A może recesja. O tej porze roku ludzie zawsze wyglądają na zmartwionych i spiętych. To musi być stresujące, gdy trzeba dogodzić tylu różnym osobom. Chociaż ja tam nie mam problemu z Bożym Narodzeniem. Szczerze mówiąc, zawsze się cieszę na święta. Od śmierci matki nie mam komu kupować prezentów, więc nie dostaję po kieszeni. Wiem, że niektórzy czują się w te dni samotni, że wzrasta liczba samobójstw i tak dalej, ale za to później w styczniu mam dzięki temu zwyżkę klientów, więc nie ma tego złego.
We mgle jarzy się neon baru z kebabem, od czasu do czasu widać reflektory przejeżdżającego samochodu. Przez kilka minut idziemy wzdłuż trasy, potem przekraczamy kolejną ulicę opadającą łagodnie w dół. Za bardzo jestem zdyszany, żeby zagajać rozmowę, ale nie ma między nami krępującej ciszy. Po prostu obaj chcemy dotrzeć do celu, każdy z własnych powodów. On myśli o bracie, a ja o Stephenie Fryu i stu pięćdziesięciu funtach.
Wiecie, przez te wszystkie lata, kiedy tu mieszkam, ani razu nie miałem okazji zajść do tej okolicy, a już na pewno nie tak daleko. To jedna z tych gorszych dzielnic, prawie same wieżowce, choć gdzieniegdzie trafia się jakiś budyneczek z czasów Cromwella lub jeszcze starszy. Nie wiem, dlaczego nie położą tu nowego bruku, nie zmienią całej ulicy w deptak z ogródkami restauracyjnymi. Pewnie na przeszkodzie stoi motłoch zasłaniający się prawami lokatorów. Wiem, że to zabrzmi okropnie, ale gdyby nam się przydarzyła sroga zima, to przy tych wszystkich obecnych cięciach może ubyłoby przeszkadzaczy i koniec końców wyszłoby to na dobre całej okolicy. Już. Powiedziałem to. Przepraszam, ale takie jest moje zdanie.
Jeśli mam być szczery, uważam, że prawdziwe duchy to właśnie takie miejsca jak to. Zatęchłe, stare rudery sprzed wieków, które dzisiaj tylko niepotrzebnie straszą – te wszystkie skrzypiące podłogi, grzechoczące łańcuchy. Ci okropni zakapturzeni młodzieńcy o bladych, zabiedzonych twarzach, podobni do upiorów, jak ten zakonnik na zdjęciu A.S. Palmera. Wrzaski w środku nocy i widmowe kałuże krwi na chodniku przed barem, po których w południe nie ma już śladu. Można się tu poczuć doprawdy jak w gotyckiej powieści. Tego rodzaju ponure dzielnice obwieszone łopoczącymi szmatami to zmory naszych miast. Sama ich obecność jest oskarżeniem, wpędza ludzi w poczucie winy za rzeczy, które się działy, kiedy większości z nas nie było jeszcze na świecie. A przecież to nie nasza wina, że tyle osób z lenistwa nie chciało nic zrobić ze swoim życiem, poszukać dla siebie lepszego miejsca. Dajcie nam święty spokój.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat