Iluminacje: premiera zbioru legendarnego Alana Moore'a. Przeczytaj jedno z opowiadań!
Właśnie ukazał się zbiór opowiadań słynnego twórcy komiksowego Alana Moore'a. Mamy dla was jedno z opowiadań.
Właśnie ukazał się zbiór opowiadań słynnego twórcy komiksowego Alana Moore'a. Mamy dla was jedno z opowiadań.
O, proszę bardzo. Wielka psia kupa na środku chodnika. Obrzydliwość. Cud, że ją zauważyłem w tej mgle. Skoro Dennis Berridge był zmuszony mieszkać w takiej okolicy, to chyba marny był z niego nauczyciel fizyki. A może po prostu nie umiał się odnaleźć w obecnym systemie edukacji. Tak czy inaczej, musiał być rozgoryczony, że nie stać go na mieszkanie gdzie indziej. Czytając jego bloga, czułem, że ten facet miał w sobie mnóstwo gniewu. Często jest tak, że ludzie, którzy złośliwie oczerniają uzdrowicieli duchowych – bo tak o sobie myślę – że ci ludzie w głębi duszy są źli na siebie samych, sfrustrowani własnymi niepowodzeniami. Z kolei jego brat David wydaje się, na szczęście, dużo bardziej pogodzony ze sobą, otwarty i sympatyczny. Idzie dwa kroki z przodu i co jakiś czas zerka na mnie przez ramię, z tym swoim dziwnym uśmiechem, który zresztą w ciemnym świetle tutejszych latarni wygląda nieco upiornie. Powiem tak: ani trochę nie przypomina świetlistego kryształu. No ale biedaka spotkało nieszczęście, nie wolno o tym zapominać.
– Już blisko. Dom Dennisa jest na końcu tego zaułka. No, Bogu dziękować. Gdybyśmy poszli jeszcze dalej tą ulicą, chyba na wszelki wypadek zrobiłbym sobie zastrzyk na wściekliznę. Przepraszam, ale taka prawda. Ta mniejsza, w którą skręciliśmy, to rząd szeregowców z mniej lub bardziej zapuszczonymi ogródkami, większość furtek wisi na jednym zawiasie albo w ogóle ich nie ma. David skręca w prawo na wysypaną kamykami ścieżkę, a ja w ślad za nim. Dom wydaje się być w nieznacznie lepszym stanie niż pozostałe przy tej ulicy. Jest obdrapany, z drzwi frontowych obłazi farba, ale przynajmniej okna nie są wybite ani pozakrywane płytą gipsową jak w domu dwa numery wcześniej. Na drewnianym płocie ktoś narysował czarnym sprayem siurka, z którego tryskają, no, kropelki wiecie czego. Kto lubi oglądać takie rzeczy? Niektórzy mają naprawdę spaczone umysły.
– Wie pan co, pójdę sprawdzić, czy wszystkie okna i tylne drzwi są na swoim miejscu. Dennis trzymał klucz pod doniczką przy schodkach. Proszę sobie otworzyć i wejść. Gdyby się okazało, że odcięli prąd, w korytarzu jest duża latarka, tuż przy wejściu.
Trochę to dziwne, ale okej, sto funtów. Znalezienie po ciemku doniczki zajmuje mi dłuższą chwilę, podobnie jak otwarcie drzwi skostniałymi palcami. Kiedy wreszcie sięgam po latarkę, Berridge już wraca z obchodu i staje za mną w przejściu. W mroku nie widzę jego twarzy, ale domyślam się tego samego co zawsze zmęczonego, tępawego uśmiechu, który odsłania królicze zęby. Włączam latarkę. Kałuża światła w kolorze herbaty pada na pierwsze stopnie schodów. To chyba… nie. Czyżby? Zdaje się, że widzę staromodne pręty schodowe, mosiężne, jak za dawnych czasów. Nie do wiary. Czy naprawdę nauczyciela fizyki nie było stać na wykładzinę?
Berridge mija mnie, ale drzwi za sobą nie zamknął, dziękuję bardzo. Moja mama mawiała: w stodole się urodziłeś? Zamykam te drzwi, ale nie żeby od tego zrobiło się choć trochę cieplej. Właściwie to w środku jest nawet zimniej niż na dworze, a do tego jeszcze ten zapach – zapach cudzego mieszkania. W lepszych domach człowiek nie zwraca na niego uwagi, one wszystkie pachną odświeżaczem powietrza – tak jest u mnie – ale w tych biedniejszych czuć wszystkie paluszki rybne i brudne skarpetki z kilkudziesięciu lat, ten zapach odkłada się w meblach. Próbuję włączyć światło w korytarzu, ale pstryczek nie działa. Wątpię, żeby tak szybko odcięli prąd zmarłemu, więc pewnie zalegał z opłatami. Muszę to wszystko trochę przyspieszyć, zakasać rękawy, że tak powiem. Nie uśmiecha mi się zbyt długo tu siedzieć.
– Tak, proszę pana – mówię – tu jest doskonała atmosfera. Czuję obecność Dennisa, jakby stał gdzieś obok. Wyczuwam, że martwi się o pana, martwi się, że tak mocno pan przeżywa jego śmierć. Mówi, że nie chce, żeby pan cierpiał.
Unoszę rozedrgany snop latarki znad obmierzłej tapety i wyszczerbionej listwy i, jakżeby inaczej, znów mam przed sobą zbolały uśmiech i te śmieszne zęby.
– Tak, to bardzo w jego stylu. Zawsze bardzo się o siebie troszczyliśmy, jak to bliźniacy. Jak jeden miał kłopoty albo ktoś mu dokuczał, to drugi od razu wkraczał do akcji. Zwłaszcza Dennis. Z nas dwóch on zawsze był bardziej krewki.
Dlaczego mnie to nie dziwi? Po kimś, kto potrafi przez kilkanaście akapitów ujadać na kręgarzy i tym podobnych, trudno się spodziewać, że będzie panował nad sobą jak normalny człowiek. Bardzo się cieszę, że go nie poznałem. Musiał być straszny.
– Z tego, co pan mówi, to musiał być czuły i opiekuńczy człowiek. Proszę mi powiedzieć, czy miał jakąś rzecz, jakiś przedmiot, do którego był szczególnie przywiązany? Coś, czego mógłbym dotknąć? To mi nieraz ułatwia pracę, wzmacnia łączność. Ulubione pantofle, płyta, którą darzył sentymentem. Dowolna rzecz, która pomoże nawiązać z nim kontakt.
Znów ten uśmiech. Na twarzy Berridge’a migocze jakby cień politowania, wręcz wyższości – ale to pewnie tylko gra światła. Och, jak tu zimno. Lodowato.
– A wie pan – odpowiada – że chyba znalazłoby się coś takiego na górze. Da mi pan minutkę. Proszę się rozgościć w salonie.
Odwraca się i rusza ku schodom, potem ogląda się na mnie i… no nie. Mówi tak cicho, że ledwo słyszę. Pyta, czy chciałbym… nie wiem co. Herbatę? Proponuje mi filiżankę herbaty. Uśmiecham się uprzejmie i zaprzeczam ruchem głowy.
– Nie, nie, dziękuję. Proszę iść na górę, poczekam w salonie.
Odwraca się i wchodzi po schodach, nic sobie nie robiąc z ciemności, no ale to jasne, że zna ten dom lepiej niż ja. Przypuszczam, że bywał tu mnóstwo razy.
Popycham drzwi i omiatam salon promieniem latarki. Boże, aż przykro się robi na myśl, że ktoś musiał spędzić w tej norze ostatnie lata swojego życia. Trzy regały z książkami, na pierwszy rzut oka głównie nauka i fantastyka nau kowa. Telewizora brak. Dwa zapadnięte fotele po dwóch stronach starego grzejnika na prąd. Nie pamiętam, kiedy ostatnio taki widziałem. Słyszę, jak Berridge chodzi po piętrze w poszukiwaniu jakiegoś bibelotu, który będę mógł wykorzystać, gdy jak Wolkanie dokonam zlania jaźni. Obstawiam autograf Richarda Dawkinsa. Pewnie jeszcze chwilkę mu to zajmie, więc może tymczasem usiądę sobie w jednym z tych foteli i dam nogom odpocząć. Mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo. Jest pięć po wpół do dziewiątej. Jeśli się nie pospieszy, przegapię początek QI. Powiem tak: siedzenie po ciemku to nie jest moja ulubiona rozrywka w piątkowy wieczór.
A właśnie, ktoś do mnie dzwonił, kiedy wychodziłem. Skoro i tak czekam, aż kłapouchy skończy się roztkliwiać nad pamiątkami po bracie, sprawdzę chociaż, czy to aby nie kolejny klient. Sięgam do kieszeni płaszcza po schowany w buciku telefon. Słowo daję, że palce prawie mi zamarzły.
Jeszcze trochę i odpadną.
Wybieram na telefonie numer automatycznej sekretarki. Sekundy wloką się niemiłosiernie. Z góry, przez sufit, dobiega tup, tup, tup. Chyba jednak nie proponował mi herbaty, tak myślę teraz, kiedy się nad tym zastanawiam. To brzmiało jakoś inaczej. Jak „fantom” albo podobnie, tylko że to nie ma najmniejszego… O, wreszcie się połączyłem. Kobiecy głos informuje, że dzwoniono do mnie o ósmej. Następuje długa pauza, po niej w słuchawce rozlega się nagrana wiadomość.
Fanta. To było to słowo. „Ricky – powiedział – chcesz fantę?” Ale czemu akurat…
– Jeszcze raz dzień dobry, David Berridge z tej strony. Przepraszam pana, ale rozmawiałem z żoną i… przykro mi, ale nabrałem wątpliwości, czy powinienem się z panem spotkać. Zmarłemu bratu to by się chyba nie spodobało. Jeszcze raz przepraszam za niepotrzebne zawracanie głowy, dziękuję i życzę wszystkiego dobrego.
Co? Czy to jest… czy on zrobił mi żart, dzwoni z piętra, postanowił sobie ze mnie zakpić… nie, przecież to nie on dzwoni, tylko ja, na miłość boską. Na własny numer domowy. Sekretarka powiedziała, że telefon był o ósmej, a Berridge był wtedy ze mną, stał przy furtce. Musi być, niech mnie, musi być jakieś wytłumaczenie – uspokój się, Ricky – na pewno o czymś zapomniałem i za chwilę będę się śmiał z własnej głupoty. Bo jeśli David Berridge, jeśli on zadzwonił do mnie o ósmej, żeby odwołać wizytę, jeśli siedzi teraz w swoim domu, to…
Na górze zaskrzypiała deska. Ktoś schodzi po schodach.
Przepraszam.
Naprawdę przepraszam.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat