Jack Reacher powraca. Przeczytaj fragment Strażnika Lee Childa
Strażnik to już 25. książka o Jacku Reacherze. Przeczytajcie fragment thrillera Lee i Andrew Childa.
Strażnik to już 25. książka o Jacku Reacherze. Przeczytajcie fragment thrillera Lee i Andrew Childa.
W sali samotny klient dopijał ostatnią butelkę piwa. Barman przecierał wyłysiałą szczotką podłogę między stolikami i sceną. Nikogo innego nie było, Reacher minął więc toalety i wszedł po cichu na górę. Na wąskim podeście zobaczył drzwi. Zamknięte. Dochodził zza nich czyjś głos. Na pewno mężczyzny, choć trudno było zrozumieć poszczególne słowa. Mówił cicho. Rytmicznie. Jakby coś liczył.
Tygodniowy utarg? Jeśli tak, drzwi musiały być zamknięte na klucz. Reacher położył rękę na gałce klamki. Przekręcił ją. I jednocześnie grzmotnął ramieniem w drzwi. Ustąpiły łatwo, w fontannie kawałków rozłupanego drewna.
– Przepraszam, panowie. – Wszedł do środka i dopchnął drzwi do zniszczonej futryny. – Nie wiedziałem, że są zamknięte na klucz.
Pomieszczenie było małe. Biuro? Wyglądało jak pakamera. Przy biurku ramię w ramię siedziało dwóch mężczyzn. Ten normalnych rozmiarów musiał być Lockhartem. A ten drugi, wielki, sflaczały spaślak – wykidajłą. Obaj zamarli. Na blacie leżały kupki wygniecionych, zatłuszczonych banknotów.
Chwilę trwało, zanim Lockhart odzyskał głos.
– Kim pan, do diabła, jest?
– Nazywam się Jack Reacher. Jestem agentem zespołu, który dziś u was grał. Przyszedłem porozmawiać o ich kontrakcie.
– Oni nie mają kontraktu.
– Teraz już mają. – Reacher wziął krzesło z giętego drewna, jedyny mebel w pokoju, nie licząc tych przy biurku i samego biurka. Sprawdził jego wytrzymałość i usiadł.
– Proszę wyjść – rzucił Lockhart.
– Dopiero co wszedłem.
– Nie ma pan prawa tu przebywać. Nie podczas liczenia utargu.
– Nie przemyśleliście tego, prawda? W każdym razie nie do końca.
Lockhart zmarszczył brwi, wietrząc pułapkę.
– To znaczy?
– Powiedział pan, że nie mam prawa tu być. Błędne rozumowanie. Bo jednak jestem, co widać i słychać.
– Może pan wyjść – ostrzegł go Lockhart z teatralną dobitnością. – Albo pana wyrzucę.
– Pan? – Reacher pozwolił sobie na uśmiech.
Lockhart zacisnął pięści.
– Mogę kazać pana wyrzucić.
– Na pewno? A gdzie są pańscy ludzie?
– Ci od wyrzucania? – Lockhart wskazał swojego towarzysza. – Tutaj. Więcej ich nie potrzebuję.
– On? Po pierwsze, on jest tylko jeden. Sam jak palec. Dlatego powinien był pan powiedzieć: „Ten od wyrzucania”. Ale to i tak nie załatwia sprawy, prawda? Bo wyraźnie widać, że gość nie nadaje się do tej roboty. Nie wyrzuciłby mnie, choćbym spał. A nawet gdybym umarł ze starości.
Mówiąc, Reacher obserwował oczy wykidajły. Zauważył, że spaślak zerka na swojego szefa. I że ten leciutko, leciuteńko kiwa głową. Wielkolud wstał. Reacher wiedział, że tylko jeden scenariusz może zapewnić mu wygraną. Facet powinien się na niego rzucić. Od razu, przez biurko. Jeśli zrobiłby to szybko, Reacher nie zdążyłby wstać. Ale nawet gdyby zdążył, spaślak wciąż mógłby wykorzystać swoją najpotężniejszą broń. Wagę. Bo ważył co najmniej czterdzieści pięć kilogramów więcej od niego. Co w połączeniu z prędkością rozpędzonego ciała przełożyłoby się na kolosalny impet. Reacher nie dałby rady stawić mu czoła. Runąłby na podłogę. Przygnieciony przez spaślaka, utknąłby w kącie, nie mogąc użyć pięści, nóg ani łokci. Nie mogąc oddychać. A wtedy tamten musiałby tylko zaczekać. Resztę zrobiłaby za niego fizyka. Po prostu trochę by poleżał, spokojnie czekając, aż Reacher straci przytomność. Łatwiejszego zwycięstwa spaślak nigdy pewnie nie miał.
Ale dokonał złego wyboru. Zamiast rzucić się przez biurko, spróbował je obejść. Powoli, bokiem. Poważny błąd jak na kogoś o takiej budowie ciała. Najwyraźniej zaćmiły go prowokujące słowa Reachera. I zamiast skupić się na wygranej, wyobrażał sobie, jaki spuści mu łomot. Dzięki czemu Reacher zdążył chwycić metalową podkładkę z biurka. Mocno oprzeć jej krawędź o wnętrze obu dłoni. I niczym ostrzem gilotyny, tyle że posuwającym się do góry, uderzyć nią w szyję spaślaka, zadać cios, który zmiażdżył mu krtań i tchawicę. Potem złapał go za twarz, pchnął i wykidajło, dławiąc się i krztusząc, wylądował tam, skąd przyszedł.
– W normalnych okolicznościach nigdy bym tego nie zrobił. – Reacher usiadł. – Przynajmniej nie od razu. Najpierw dałbym mu szansę, pozwoliłbym mu spokojnie odejść. Ale przypomniało mi się, że to on zabrał gitarę temu chłopakowi, dlatego uznałem, że nic z tego.
Lockhart wyjął telefon.
– Trzeba zadzwonić na policję. Szybko!
– Tłuściochowi nic nie będzie – zapewnił go Reacher. – A może będzie, nie wiem. Ale skoro ma na razie problemy z oddychaniem, proponuję wrócić do sprawy kontraktu kapeli, która tu dzisiaj grała. Ile obiecał im pan zapłacić?
– Nic im nie obiecywałem.
Reacher przeciągnął palcami po krawędzi podkładki.
– Chyba jednak tak.
Właściciel baru skoczył w bok, chciał otworzyć szufladę. Śledząc jego ruchy, Reacher wziął poprawkę i cisnął podkładką jak metalowym frisbee. Trafiła w nasadę nosa, zmiażdżyła kość i rzuciła Lockharta z powrotem na krzesło.
– Okazuje się, że to bardzo niebezpieczna zabawka. – Reacher podniósł podkładkę z biurka i opuścił ją na podłogę. – Nie powinien pan się nią bawić. Ale do rzeczy. Kontrakt. Ile im pan obiecał?
– Dwieście dolarów.
– Tak, początkowo. Ale potem zainteresowaliście się ludzkimi palcami. Proszę mi powiedzieć, ile palców ma lewa ręka gitarzysty?
– Pięć. – Lockhart mówił przytłumionym głosem, ponieważ podkładka znacząco zawęziła jego drogi oddechowe.
– W zasadzie cztery. Piąty to kciuk. Ale przyjmuję pańską odpowiedź. Zatem dwieście dolarów pomnożone przez pięć równa się…
– Tysiąc.
– Bardzo dobrze. To wysokość naszego nowego honorarium. Gotówka jest mile widziana.
– Ani mi się śni.
– Widzę tu mnóstwo pieniędzy. Jeśli tak trudno je policzyć, może wezmę wszystko?
– Dobrze. – Lockhart niemal zapiszczał. Wziął dwie kupki banknotów i przesunął je na brzeg biurka.
– Świetnie – rzucił Reacher. – A teraz dodajmy do tego karę za spóźnienie. Pięćset dolarów.
Lockhart łypnął na niego spode łba i do dwóch tamtych dołożył kolejną kupkę.
– Już prawie skończyliśmy. Brakuje tylko odszkodowania za zniszczony sprzęt. Okrągłego tysiąca.
– Za jaki…
– Za gitarę. Pański kumpel zrzucił ją ze schodów. Jeśli pan chce, może pan potrącić tę kwotę z jego poborów, ale mój klient na pewno jej nie wyłoży.
Właściciel baru zerknął na szybko kurczący się zapas gotówki. Reacher niemal widział, jak pracuje jego mózg, jak rachuje, ile zostało mu pieniędzy, jak kalkuluje, czy opłaca mu się pójść na ugodę.
– Dobrze, jeszcze tysiąc. Ale ani centa więcej. I powiedz tym gówniarzom, że jeśli tu wrócą, połamię im nie tylko palce. A nawet jeśli nie przyjdą do mnie, już nigdy nie zagrają w tym mieście.
Reacher pokręcił głową.
– Tak dobrze nam szło i musiał pan wszystko zepsuć. Nie pozwolił mi pan dokończyć. Owszem, załatwiliśmy sprawę honorarium. Ale nie poruszyliśmy kwestii motywacji. To niezmiernie istotne, dlatego proszę uważnie słuchać. Numer mojego telefonu widnieje na głównym ekranie komórki każdego członka reprezentowanego przeze mnie zespołu. Jeśli któremuś coś się stanie, natychmiast tu wrócę. A wtedy połamię panu ręce. Połamię nogi. I powieszę pana bieliznę między stanikami nad barem. Z panem w środku. Czy to jasne?
Lockhart kiwnął głową.
– Znakomicie. Motywacja numer dwa: inne zespoły. Chociaż ich nie reprezentuję, rozpinam parasol ochronny i nad nimi. Grzecznościowo. Niech pan potraktuje to jako mój wkład w rozwój sztuki. Dlatego jeśli usłyszę, że okantował pan jakąś kapelę, zabiorę panu wszystkie pieniądze. I powieszę pana nad barem, tak jak w poprzednim przypadku. Czy wyrażam się jasno?
Lockhart kiwnął głową.
– Doskonale. Aha, gdyby się pan zastanawiał, uprzedzam, że będę przeprowadzał wyrywkowe kontrole. Kiedy gra tu następny zespół?
– Jutro.
– Mam nadzieję, że będzie tak dobry jak ten dzisiejszy. Ale nawet jeśli okaże się kiepski, niech pan pamięta. Trzeba im zapłacić.
Źródło: Źródło: Albatros
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat