

II
Klucz
Pod szarzejącym niebem wznosiły się osmolone, pozbawione dachu ściany. Poszarpane dziury w murach świadczyły o sile, z jaką uderzały w nie kamienne pociski miotane przez olbrzymie machiny oblężnicze z fortecy na górze. Jedno skrzydło zamieniło się w stos gruzów, porośnięty teraz chwastami. Główna sala została odarta do gołych ścian. Co zdumiewające, pośród rozłupanych kamieni widać było nietknięte okno witrażowe, płonące czerwienią, złotem i błękitem w dogasającym blasku dnia.
Niegdyś na porosłej lasem równinie u stóp Lynortis stało wiele podobnych rezydencji. Dwa lata piekła zniszczyły tę ziemię, zmiażdżyły ją niczym lalki księżniczki leżące na drodze rozpędzonego, przerażonego stada koni. To, że ocalała tak znaczna część tego budynku, właściwie należało uznać za cud.
Z rozbitego komina na przeciwległym skrzydle – gdzie niegdyś mieściły się kuchnie i kwatery służby – unosiła się smuga dymu. Przez szpary w zabitych deskami oknach sączyło się żółte światło, a uszkodzony dach nosił ślady prowizorycznych napraw. Kiedy Kane ruszył w tę stronę, zza załomu ściany warknął na niego wychudzony kundel.
– Puść mnie. Będą chcieli wiedzieć.
Sesi zsunęła się z siodła i pokuśtykała ku niskiemu, kamiennemu budynkowi.
Kane nadal siedział na koniu. Czuł na sobie wzrok wielu
par oczu. Jego palce rozpięły ukradkiem klamrę mocującą pochwę do lewego biodra. Jedno pociągnięcie obróciłoby teraz pochwę na jego ramieniu i błyskawicznie uwolniło ostrze.
– Hranal! – zawołała dziewczyna, popychając drzwi. – Wszystko w porządku. Wpuść mnie.
Pies nie warczał, żeby go sprowokować. Warczał ze strachu. Kane uświadomił sobie to w momencie, gdy drzwi stanęły otworem.
Krzyk dziewczyny i zgrzyt wyciąganego z pochwy miecza Kane’a rozbrzmiały w tym samym momencie. Kane ruszył gwałtownie w stronę drzwi, lecz silne ramiona wciągnęły już Sesi do środka.
Drzwi były zbyt niskie, inaczej Kane po prostu wjechałby przez nie do środka – przy odrobinie wolnej przestrzeni jeździec mógł wygrać każdą bijatykę. Nie mając takiej możliwości, Kane zeskoczył z siodła i zajrzał do wnętrza budynku, mrużąc oczy – i na wszelki wypadek wciąż trzymając wodze wierzchowca. We wnętrzu niskiego pomieszczenia zmagało się kilka ciemnych postaci. Kane ruszył do wejścia, ale wtedy drogę zagrodził mu wysoki mężczyzna.
– Kane! Zaczekaj! – zawołał. – To nie twoja walka!
Kane przystanął, spoglądając na obnażone ostrze przeciwnika. Tymczasem bijatyka w środku budynku ustała. Kane podniósł wzrok na barczystego, jasnowłosego mężczyznę w nabijanej srebrnymi ćwiekami zbroi.
– Kane! Na Siedmiu! Mówiłem, że to musi być Kane, kiedy nadjeżdżałeś!
– Witaj, Jeresen.
Brodatą twarz mężczyzny znaczyły głębokie bruzdy i długa blizna, których nie było tam piętnaście lat wcześniej, ale Kane rozpoznał ją bez trudu. Sądząc po zaokrąglonym brzuchu i cieniach pod oczami, kapitanowi najemników żyło się całkiem nieźle, nim nadeszły dlań trudniejsze czasy. Jeresen uśmiechnął się szeroko i schował miecz.
– Minęło sporo czasu, Kane, odkąd osadziliśmy Roderica na tronie jego brata.
Kane skinął głową, opuszczając niedbale miecz.
– To były dobre czasy, Jeresen. Co się wydarzyło po tym, jak musiałem wyjechać?
Jeresen zachichotał.
– Kiedy Roderic już się uspokoił, dostałem twoją dawną posadę. Czasami ktoś kwestionował słuszność roszczeń Roderica do tronu – na tyle często, żebyśmy się nie nudzili i żeby Roderic pamiętał, dlaczego potrzebuje mnie i moich ludzi. Kilka lat temu Roderic zjadł cynaderki z jakimiś nadprogramowymi przyprawami. Później rozpętało się piekło, a kiedy w końcu udało nam się stamtąd wyrwać, nie zostało już nas zbyt wielu. Od tamtej pory zajmujemy się tym i owym. A ty?
– Robię to i owo.
Jeresen przyjrzał mu się podejrzliwie.
– A co robisz tutaj?
– Jeżdżę tu i ówdzie. Lynortis to dobre miejsce w drodze, jeśli nie masz ochoty spotykać się z kimkolwiek.
– Tak, to prawda. – Jeresen uśmiechnął się szeroko. – A co robiłeś z tą dziewczyną?
– Zabrałem ją z pola bitwy. Uciekała przed bandytami, aż koń ich dowódcy rozbił niewybuch bomby gazowej. Przy-
wiozłem ją, bo miałem nadzieję, że znajdę tu nocleg.
Jeresen zaklął radośnie.
– To był ten sukinsyn Siwy! Więc ten cholerny głupiec wpadł na starą lynortiańską bombę gazową, tak? Szkoda, że tego nie widziałem. Ten łajdak próbował sprzątnąć mi sprzed nosa klucz do prawdziwej fortuny!
– Klucz do fortuny?
– Tak, właśnie przywiozłeś go ze sobą na siodle. Wchodź, opowiem ci o wszystkim przy paru butelkach. Złota wystarczy i dla mnie, i dla wszystkich moich starych kamratów.
Źródło: Vesper

