Księga Bezimiennej Akuszerki: przeczytaj fragment antyutopii
Księga Bezimiennej Akuszerki, powieść science fiction Meg Elison, ukaże się w przyszłym tygodniu. Przeczytajcie początek tej książki.
Księga Bezimiennej Akuszerki, powieść science fiction Meg Elison, ukaże się w przyszłym tygodniu. Przeczytajcie początek tej książki.
Mission zawsze była brudną dzielnicą, zawsze wyglądała na opuszczoną, ale tak naprawdę dotąd tętniła życiem. Teraz była pusta i przerażająca. Szyby w sklepach i restauracjach były powybijane. Nie było żadnego ruchu. W oknach mieszkań nad sklepami wisiały koce i flagi zamiast zasłon, wyglądały niechlujnie jak zwykle, tylko śmiertelnie spokojnie. W chłodnym porannym powietrzu słyszała jedynie trzepotanie i gruchanie gołębi oraz okazjonalne okrzyki mew. W mieście nie było tramwajów ani tłumów ludzi, szczekania psów ani muzyki wylewającej się z okien i małych radyjek noszonych przez bezdomnych. Czuć było zapach morza, słodki smród gnijącego jedzenia i trupów. Zaułki cuchnęły sikami, może zresztą zawsze tak było. Przystawała przed każdą kolejną przecznicą, odruchowo myśląc o samochodach, światłach i bezpieczeństwie. Powinna zmusić się do tego, żeby przestać się martwić, czy nie rozjedzie jej samochód, a zacząć się zastanawiać, co zrobi, jeśli spotka żywego człowieka. Normalnie spacer w tej dzielnicy oznaczał zapach trawki, który snuł się z okien i od co odważniejszych przechodniów. Jej zmysły panikowały. Miasto było martwe.
Zaczął ją kusić inny zapach. Gdy zbliżyła się do węgła, usłyszała ciche odgłosy. Skryła się w odrzwiach teatru, pod markizą. Nasłuchiwała. Gdzieś po drugiej stronie skrzyżowania ktoś gotował. I śpiewał.
Przyczaiła się tam, bo zapach stał się silniejszy. Czuła czosnek i grzyby, była tego pewna. Docierały do niej tylko urywki piosenki, ale głos wydał jej się wysoki. Uznała, że powinna zawrócić i pójść inną drogą. Długo ze sobą walczyła. W końcu wygrały głód i zwykła ciekawość. Wysunęła się ostrożnie i podeszła do skrzyżowania. Rozejrzała się i przecięła je na ukos, wymijając sklep alkoholowy, który śmierdział tak, jakby ktoś rozbił w nim wszystkie butelki. Zmienił się wiatr i znów poczuła zapach. Czosnek, kukurydza i ser. Zaburczało jej w brzuchu.
Zbliżyła się do starej meksykańskiej restauracji z wybitymi oknami i spłowiałym szyldem. Drzwi były otwarte na oścież. Nikogo nie zobaczyła. Weszła do środka, wyciągając szyję w stronę dźwięku. Teraz lepiej słyszała piosenkę. Była stara, z hiszpańskimi słowami. Śpiewająca ją osoba nieźle udawała nieżyjącego piosenkarza. Kobieta przeszła do kuchni.
Przy gazowym grillu stał wysoki ciemnoskóry mężczyzna. Piekł pupusy i się pocił. Odwrócił się w jej stronę z uśmiechem, ale natychmiast wybałuszył oczy i rozdziawił gębę.
– A ty kim jesteś, do cholery? – Miał dziwny akcent.
– Ja… Ja… Pięknie pachnie. Nie chciałam tak cię zaskoczyć. Czy ty…? – Stała w drzwiach, usiłując się zdecydować: uciekać czy nie. Nie wiedziała, o co ma go zapytać. Czy jesteś niebezpieczny? Czy będziesz to jadł? Strach i ciekawość walczyły z głodem i zdezorientowaniem. Stała, nie potrafiąc podporządkować się żadnemu z nich.
Powoli odłożył szpatułkę.
– Słuchaj, chciałem tylko zrobić coś do jedzenia. Nie chcę żadnych kłopotów. Czekam na kumpla. Jeśli to twoje miejsce, to przepraszam.
– Nie, nie moje. Jestem z innej części miasta. Nie widziałam nikogo innego na ulicy.
– To tak jak ja, laska. Myśmy już z Chickenem myśleli, że jesteśmy dwoma ostatnimi dupkami na całej ziemi.
Przyjrzała mu się. Wiedziała, że jest gejem. Było to widać w każdym jego ruchu. W tym, jak stał lekko podany biodrami w stronę piekarnika, w tym, jak ułożył usta, gdy nazwał ją laską. W tym, jak delikatnie i zręcznie przerzucał pupusy. W tym, jak jej nie zlustrował spojrzeniem ani nie skupił wzroku na niczym poza jej twarzą. Wiedziała i natychmiast go poznała. Była to szybka decyzja, ale przecież mieszkała i pracowała z gejami z San Francisco całe swoje życie. Prawie wszyscy jej przyjaciele byli gejami, szczególnie że gdzieś po jej dwudziestych piątych urodzinach większość jej przyjaciółek przepadła w króliczej norze zwanej małżeństwem, po czym wyłoniły się z niej już jako matki. Rozluźniła się nieco i weszła do środka.
– Nie wyglądasz mi na szabrowniczkę – powiedział, znów skupiając się na jedzeniu.
– Bo nią nie jestem. Byłam chora na to samo gówno co wszyscy, a potem obudziłam się w szpitalu uniwersyteckim. Gdzie się wszyscy podziali?
– Byłaś w szpitalu, powiadasz? W wiadomościach mówili, że wszyscy umierają, a w szczególności kobiety. Jakiś mądrala powiedział, że grozi nam wymarcie i że wszystkie kobiety umrą.
Oparła się o ścianę, wpatrując się w jedzenie.
– To było bardzo zaraźliwe. Roznosiło się drogą kropelkową. Pojawiło się wszędzie naraz. Niby wiedziałam, że to śmiertelna choroba, ale nigdzie nikogo nie ma. To do mnie jakoś nie dociera.
Wyłączył gaz i przełożył pupusy na papierowe talerzyki. Talerzyki były z tych tanich, więc musiał wziąć kilka, żeby utrzymały ciężar jedzenia.
– Jestem Joe. Mój kumpel Chicken poszedł po wodę. W kranach jej nie ma. Wierzyć mi się, kurwa, nie chce, że gaz jakimś cudem działa.
Zaniósł talerze do jadalni. Zmiótł ze stołu szkło i zmięte serwetki.
– To może siadaj, zjedz coś.
Usiadła naprzeciwko niego na jednym z niepasujących do siebie krzeseł.
– Jestem Karen – powiedziała, plastikowym widelcem przesuwając pupusy na swój talerz.
Nie wyciągnął do niej ręki i ona też nie zrobiła tego gestu. Wrócił do kuchni i przyniósł cztery rodzaje ostrych sosów.
Resztę grzeczności pominęli, bo chciało im się jeść. Umierała z głodu, ślina jej ciekła na widok gorących placków na talerzu. Odgryzała wielkie kęsy, roztopiony ser parzył jej podniebienie.
Nie miała na imię Karen. Karen zmarła tydzień temu, jeszcze z identyfikatorem. Facet nie poprosi jej przecież o dowód tożsamości. Póki co postanowiła być Karen. Pokropił swoją stertę placków jasnoczerwonym sosem i pochłonął ją równie szybko jak ona. Kiedy ich talerze były puste, zwolnili. Ona wzięła jeszcze jeden placek, on dwa.
Polała swój zielonym sosem.
– Aż mi się nie chce wierzyć, że to wszystko wciąż jest dobre. Całe moje świeże jedzenie się zepsuło. Wydaje mi się, że byłam w szpitalu z dziesięć dni, może dłużej.
– Tu prawie wszystko też się zepsuło. – Mówił z pełnymi ustami, ale zasłaniał przy tym usta prawą ręką. – Całe mięso zgniło, większość sera. Kiedyś tu pracowałem. Mają tu starą chłodnię, w której trzymali grzyby, cebulę, czosnek. Była dobrze zamknięta. Tak myślałem, że warzywa mogą być okej, ale było też trochę ciasta na tortille i sera. Nic się nie zepsuło, bo ser jest dobrze wysuszony. Mam dziś fuksa. Wiedziałem, że gaz działa, bo mijaliśmy kilka przecieków przy Van Ness Avenue.
– Ja też mam dziś fuksa. Żyję.
Bolało ją przy przełykaniu, ale powiedziała to szczerze. Rozległ się jakiś hałas na tyłach kuchni i Joe zerwał się z krzesła.
– Chicken?
– Joe, ratuj! Złapało mnie!
Joe pobiegł do kuchni, a Karen za nim. Chicken okazał się wysokim czarnym młodym mężczyzną. Nie mógł mieć więcej jak dwadzieścia lat. Wyglądał na przestraszonego. Oczy miał wielkie, jego szerokie dłonie zdawały się podtrzymywać go w drzwiach. Lewą nogę miał zaplątaną w drut ostrzowy. Owijał mu się wokół spodni, a dżins nasiąkł już w kilku miejscach krwią.
– Cholera – jęknął Joe.
Karen odepchnęła go z drogi. Podsunęła się pod Chickena i zarzuciła sobie jego długie, umięśnione ramię na barki. Razem przekuśtykali z kuchni do jadalni. Pomogła mu usiąść na blacie i podciągnąć nogi. Sięgnął w stronę tej rannej, ale go powstrzymała.
– Nie ciągnij, bo tylko pogorszysz sytuację. Daj sobie pomóc.
– Jesteś pielęgniarką? Co to za laska, Joe?
– Karen. Właśnie przyszła.
– Jestem pielęgniarką. Pracowałam w centrum medycznym. Mogę ci pomóc. – Odwróciła się do Joego. – Na tej ulicy jest apteka, prawda?
Wyjrzał niepewnie na dwór.
– Tak mi się wydaje.
Spojrzała znowu na Chickena.
– Bezpiecznie będzie wyjść?
– Nikt mnie nie gonił. – Zacisnął zęby i spojrzał na nogę.
– Dobra, Joe. Biegnij do apteki, ale naprawdę pędem. Przynieś mi wodę utlenioną, taka brązowa butelka. Wiesz, jak wygląda?
– Jezu, wiem przecież, jak wygląda woda utleniona. – Wydawał się bardziej zniecierpliwiony niż przestraszony.
– Dobra. Woda utleniona, gaza i bandaż elastyczny. Szybko. Wypadł na dwór bez słowa.
Wyciągnęła z kieszeni scyzoryk i otworzyła go, nie patrząc. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy go umyła czy nie. Uznała, że to nie ma znaczenia, i zaczęła rozcinać dżinsy rannego. Przyszło jej do głowy, żeby spróbować wyciąć drut, ale doszła do wniosku, że to bez sensu, i obcięła całą nogawkę poniżej kolana. Nie spuszczając oka z chłopaka, pociągnęła za materiał. Gdyby ostrza wbiły się głęboko w skórę, podskakiwałby przy każdym ich ruchu. Nie zrobił tego, więc pociągnęła mocniej.
Było sporo krwi, ale skaleczenia nie były duże. Kilka nacięć mięśnia brzuchatego łydki i jedno na goleni, gdzie oderwał się i zwisał długi skrawek skóry. Pociągnęła go mocno i oderwała. Chicken wrzasnął.
– Przepraszam, coś się tu przykleiło. – Z doświadczenia wiedziała, że lepiej nie tłumaczyć, że oderwała mu właśnie kawałek skóry. – Gdzie byłeś?
– W mieszkaniach z półtora kilometra stąd. Szukałem wody. Zdjęła mu zakrwawiony but i skarpetkę.
– Tak, Joe mi mówił. I co się stało?
– Byłem w bloku, sprawdzałem w mieszkaniach, czy nie ma wody w butelkach. Dotarłem do tego w środku i drzwi były otwarte. Poszedłem prosto do kuchni i znalazłem kilka szklanych butelek z pellegrino, więc zacząłem je ładować. A tu z sypialni wyskoczył na mnie taki rozwrzeszczany typek. Był cały we krwi i wyglądał jak jakiś popieprzony. Trzymał łopatę czy co, może małą szuflę. Nie mam pojęcia, co to było, ale przestraszył mnie jak cholera. Blokował mi drzwi, więc wyskoczyłem oknem. Uczepiłem się klimatyzacji i chciałem opaść na markizę pod spodem. Nie trafi łem i walnąłem w parapet, a potem zaplątałem się w to gówno. Przetoczyłem się po markizie i spadłem w końcu na ziemię. To było jak jakaś pieprzona ścieżka zdrowia w piekle. Biegłem całą drogę z powrotem.
Joe już wrócił z apteki.
– Macie! Znalazłem, znalazłem! – Cisnął plastikową siatkę na blat. Uderzyła głośno.
Kobieta wyjęła z niej wodę utlenioną i odkręciła.
– Nic mu nie będzie, Joe – powiedziała beznamiętnym głosem. – Wygląda to kiepsko, ale większość zadrapań jest powierzchowna. Byle tylko nie wdało się zakażenie, a nic mu nie będzie.
Polała wodą miejsce bez skóry, a Chicken pisnął przez zaciśnięte zęby. Joe podszedł i chwycił jego dłoń.
– Wiem, że piecze. Wiem. – Polała mu nogę, odsuwając mięsień, żeby otworzyć ranę i nalać do środka. – Pamiętaj tylko, że jak piecze, to znaczy, że coś chciało cię zabić. Pieczenie jest dobre. Pieczenie cię uratuje.
Chicken mocno ścisnął dłoń Joego.
– Czyli nie zdobyłeś wody?
– Nie, nie zdobyłem żadnej wody, suko. Wróciłem żywy. Kurwa.
– Okej. Przepraszam. Tak tylko pytam. Znajdziemy wodę.
– I chcę też nowe dżinsy. I buty. I, kurwa, jak to boli!
– Wiem, wiem. Już prawie po wszystkim.
Znów zalała ranę, a potem otworzyła opakowanie z gazą i zaczęła nią wycierać krew z wodą. Rozpakowała kolejną i owinęła nią udo mocno, ale nie za mocno, żeby Chicken mógł chodzić. Potem owinęła wszystko bandażem elastycznym i spięła zapinką.
– Laska, teraz to mnie nakarm – rzucił Chicken.
Karen spięła się odruchowo, ale Joe pognał do stołu i przyniósł stertę wystygniętych pupusów i butelkę ostrego sosu.
Chicken położył to sobie na kolanach i zaczął jeść.
Stali obok, kiedy jadł. Joe patrzył na Chickena. Karen w zamyśleniu wyglądała przez drzwi na ulicę.
Chicken skończył i odstawił talerz.
– Dzięki, kochanie. – Wyciągnął szyję i pocałował Joego w policzek. Joe się uśmiechnął. – Musimy znaleźć jakieś miejsce z wodą i tam przenocować. I zdobyć jakieś ciuchy. Idziesz z nami?
Spojrzeli na nią obaj.
– Jasne – powiedziała. Uznała, że lepiej jej będzie z nimi niż samej. – Oszczędzaj tę nogę – poradziła Chickenowi. – Możemy iść powoli.
Przewrócił oczami i zeskoczył z blatu. Skrzywił się.
– No dobra – zgodził się w końcu. – Póki co możemy iść powoli.
Szli jego tempem, w przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyszła Karen. Sprawdzili aptekę, w której był Joe. Znaleźli w niej po puszce jakiegoś napoju, ale wody nie było. Zajrzeli do herbaciarni sprzedającej kiedyś bubble tea i do kilku innych restauracji. Syropy, polewy, keczup i sos sojowy. Żadnej wody. Do południa mgła ustąpiła. Pragnienie narastało.
– Jakim cudem nigdzie nie ma wody? – Czuła, że gdera.
– Przez panikę – odpowiedział Joe po prostu.
– Przez panikę?
– No – potwierdził Chicken. – Ludzie wpadają w panikę, kiedy słyszą złe wiadomości. Jak są w sklepie, to kupują papier toaletowy, wodę i broń, chociaż broni to nie ma za wiele w San Francisco. Odkąd skończyła się woda w kranach, codziennie szukamy wody.
Próbowała to przeliczyć. Ile dni w szpitalu? Ile dni była chora i nieprzytomna? Ile dni minęło, nim miasto wpadło w panikę? Ile dni minęło, odkąd nie ma prądu i wody? Ostatnie, co pamiętała, to że obudziła się w swoim mieszkaniu, światła były zapalone, i pojechała autobusem do pracy. To było w lutym.
– Który dziś jest?
– Hę? – Joe spojrzał na nią jak na wariatkę.
– Wiecie, którego dziś mamy? Znaczy jaką mamy datę?
– A co? Umówiłaś się z kimś? – prychnął Chicken. – Chodźcie, tu spróbujmy.
Stali pod drzwiami jakiegoś biurowca. Były lekko uchylone.
– Dlaczego tu? – spytała.
– Mam pomysł.
Wspinali się ciemną, pozbawioną okien klatką schodową. Dotarli na pierwsze piętro, gdzie znajdowała się duża sala pełna biurek. Światło słoneczne wlewało się przez szklane ściany. Chicken ruszył w jedną stronę sali. Joe i Karen w inne. Karen rozglądała się po biurkach, licząc na jakąś butelkę z wodą. Z doniczek zwisały zwiędnięte rośliny. Na biurkach stały zdjęcia dzieci. Doszła do ściany. Z drugiej strony sali usłyszała okrzyk Joego:
– Mam!
Potruchtała w jego stronę. Joe stał przy toaletach. Na korytarzu przed nimi widniał niebieski dozownik z wielkim, niemal pełnym zbiornikiem wody. Joe padł na podłogę i już napełniał papierowy kubeczek. Karen chwyciła następny i odsunęła się, gdy Chicken wypadł zza biurka. Siedzieli i pili kubek za kubkiem.
– Dlaczego nazywasz się Chicken? – spytała, gdy cisza trwała już zbyt długo.
– No, Chicken jak cykor. Wygrałem kiedyś tę grę – wyjaśnił.
– W cykora?
– Yhm. – Wpatrywał się w swój kubeczek.
– A ten drugi zginął?
Spojrzał na nią natychmiast.
– Nie! Zjechał mi z drogi. Wygrałem jego samochód. Powtórzyłem to kilka razy, a potem sprzedałem te samochody. Zarobiłem trochę kasy.
– Aha. A ty co robiłeś, Joe?
– Głównie pracowałem w restauracjach. Gotowanie i sprzątanie. Czasami przy oświetleniu w teatrach. Tak poznałem Chickena.
– No, robiłem przy dźwięku. Chodziliśmy ze sobą może ze trzy miesiące, zanim zamknięto wszystkie teatry. Kurwa, ale się wściekłem! Ale wszyscy byli już zbyt chorzy, żeby dalej to ciągnąć.
Przypomniała sobie, że teatry zostały zamknięte jakiś miesiąc wcześniej. Tymczasowo, jak ogłosiły władze miasta. Żeby walczyć z najgorszym sezonem grypowym w historii. Trudno było sobie nawet wyobrazić, że nie rozumiała wtedy, co to oznacza, ale nie rozumiała.
– Widzieliście wielu ludzi po tym, jak już minęła panika? Poza tym od łopaty?
– Paru – powiedział Joe. – Wygląda na to, że większość umarła albo uciekła z miasta. Poza tym wszystkim jakby odbiło.
Chicken pokiwał głową.
– Każdy dupek ma broń albo jakieś gówno. Wszyscy zachowują się tak, jakby chcieli cię zabić albo jakbyś ty ich chciał zabić. Nie mogłem uwierzyć, że Joe cię wpuścił. – Nie uśmiechał się.
– No tak, ale… – Joe miał niewyraźną minę.
– Ale co? – drążyła.
– Nie widziałem dotąd żadnych lasek. Żadnych kobiet. Cero mujeres. Jesteś pierwszą żywą kobietą, odkąd zostawiłem mamę, a wiem, że umierała. Zostawiłem ją w Sacramento, bo musiałem dotrzeć do domu. Musiałem znaleźć Chickena. – Oparł głowę na jego ramieniu.
– Zostaniecie w mieście? Będziecie dalej szukać wody? Chicken wzruszył ramionami, a Joe uniósł głowę.
– Dlaczego nie? To nasze miasto. Jest w większości opustoszałe. Może znajdziemy jakiś duży dom z mnóstwem wody i jedzenia.
– I co wtedy?
– Co masz na myśli? – Chicken patrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem.
– Żadnych innych ludzi. Żadnych dzieci. Żadnej pracy do wykonania. Tylko co? Przetrwanie?
Źródło: Rebis
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat