„Pokuta” – dziś w księgarniach
13 maja na polskim rynku zadebiutuje bestsellererowy szwedzki kryminał Olle Lonnaeusa pt. "Pokuta". Zapraszamy do zapoznania się z wydawnictwem, przeczytania fragmentu i zapowiadamy konkurs!
13 maja na polskim rynku zadebiutuje bestsellererowy szwedzki kryminał Olle Lonnaeusa pt. "Pokuta". Zapraszamy do zapoznania się z wydawnictwem, przeczytania fragmentu i zapowiadamy konkurs!

Powieść ta została nagrodzona przez Szwedzką Akademię Pisarzy Kryminału. Zapewne i w Polsce "Pokuta" stanie się lekturą obowiązkową dla fanów skandynawskich kryminałów, którzy cenią
ciekawą narrację zabarwioną odrobiną czarnego humoru.
OLLE LÖNNAEUS
Mówią o nim kolejny Stieg Larsson… tylko, że lepszy. Popularność jego twórczości w Europie rośnie z każdym miesiącem. Znają go już czytelnicy ze Szwecji i z Włoch, wkrótce poznają Ci z Niemiec i Dani. Obecnie debiutuje w Polsce.
Olle Lönnaeus (ur. 1957) przez 20 lat był dziennikarzem gazety Sydsvenska Dagbladet piszącym o sytuacji politycznej w Szwecji, Europie i na Bliskim Wschodzie. Swoje zainteresowania skupiające się wokół problemów społecznych, tj. przemyt ludzi i wyzysk pracowników zza granicy oraz ekstremizmów religijnych, potrafi umiejętnie wpleść w swoje powieści. Jest laureatem wielu szwedzkich nagród, zarówno za prowadzone śledztwa dziennikarskie – nagroda „Guldspaden”, jak i dokonania literackie – nagroda Szwedzkiej Akademii Pisarzy Kryminałów za najlepszą powieść debiutancką pt. Pokuta.
Fabuła:
W niewielkiej miejscowości na południu Szwecji dochodzi do brutalnego morderstwa.
Ofiarami są Herman i Signe Jönssonowie, starsze małżeństwo, które niedługo przed śmiercią wygrało na loterii sporą sumę pieniędzy. Podejrzenie pada na ich głównych spadkobierców: biologicznego syna Klasa i adoptowanego – Konrada, który na żądanie policji przyjeżdża do miasteczka po 30 latach nieobecności. Powrót Konrada w rodzinne strony przywołuje bolesne wspomnienia, a śledztwo, które rozpoczyna na własną rękę, powoli prowadzi do przerwania zbiorowego milczenia i odkrycia okrutnej prawdy o jego biologicznej matce. Tymczasem
w okolicy dochodzi do kolejnej zbrodni…
Debiut Olle Lönnaeusa to obowiązkowa lektura dla fanów skandynawskich kryminałów, którzy w opowieści cenią ciekawą narracje zabarwioną odrobiną czarnego humoru.
[image-browser playlist="611052" suggest=""]
Fragment:
„Podwójne zabójstwo w Tomelilla. Policja apeluje o pomoc” – przeczytał na pierwszej stronie gazety „Ystads Allehanda”.
Sam otrzymał wiadomość wczoraj późnym wieczorem. W ciągu godziny odebrał dwa telefony. Najpierw jakaś kobieta, która przedstawiła się jako inspektor kryminalny z Ystad, obwieściła mu bez ogródek, że jego adopcyjni rodzice nie żyją i policja chce z nim porozmawiać. Całkiem nieformalnie. Potem zadzwonił adwokat i chciał pomówić o spadku. „Jest trochę pieniędzy” – mruknął ściszonym głosem. O konkretnych sumach mieli porozmawiać później.
W pierwszej chwili Konrad zareagował zdziwieniem. Czy wszystko to, co minęło, co, jak mu się zdawało, zostawił daleko za sobą, miało go tak nagle dopaść?
Od jego ostatniej rozmowy z Hermanem i Signe minęły blisko trzy dekady. I jeśli miałby być całkiem szczery, nieczęsto pojawiali się w jego myślach przez te wszystkie lata. Unikał rodzinnej miejscowości, odkąd z niej wyjechał. Nie wiedział właściwie dlaczego. Więzy zostały raz na zawsze zerwane, a myśl o powtórnym ich nawiązaniu zawsze napawała go niechęcią. Nawet gdy sięgnął dna, nie przyszło mu do głowy, by wrócić.
Policjantka, która do niego zadzwoniła, ostrzegła:
– Okoliczności zbrodni są bardzo nieprzyjemne.
„Czy mogą być bardziej martwi, niż są?” – pomyślał.
– Oboje zginęli od strzału w potylicę – oznajmiła. – Sądzimy, że był to napad rabunkowy.
Konrad zaczął powoli przypominać sobie, że na początku tygodnia słyszał o morderstwie w Tomelilla w wiadomościach radiowych. Wówczas nie zareagował na tę nowinę.
Gdy jednak dotarło do niego, że ofiarami zbrodni są Herman i Signe, zaczęła mu w głowie kiełkować myśl o tym, co nieuniknione. Przeczuwał, że będzie zmuszony wrócić do miasteczka, gdzie przyszedł na świat.
Ulica, przy której stała budka z kiełbaskami, była prawie pusta. Słońce prażyło tak mocno, że powietrze aż drżało. Ktoś rozbił szybę w dawnym sklepie z przyborami do szycia, potem ktoś
inny zakleił okno taśmą i kawałkami tektury. Sąsiedni lokal był pusty. To w nim miał swój sklepik ślepiec. Sprzedawał wyblakłe pocztówki, zakurzoną porcelanę i szklane kule. „Ta kula posiada magiczną moc” – mruczał, błądząc niewidzącym spojrzeniem ukrytym za ciemnymi okularami i obracając w palcach szklany klejnot. Zdarzało się, że Konrad zwędził jedną kulę, wychodząc ze sklepu.
Na ławce pod kasztanowcem naprzeciwko zaryglowanego sklepu siedziały dwie kobiety z dwoma identycznymi jasnoróżowymi dziecięcymi wózkami. Gawędziły. Cisza sprawiała, że ich spokojne głosy odbijały się echem między ścianami budynków. Jakiś wychudzony staruszek wyłonił się zza rogu, chwiejnie człapiąc, pochylony nad balkonikiem. Rzucał ledwo dostrzegalny cień.
Konrad rękawem koszuli otarł pot z czoła i spojrzał na stożek grillowanego mięsa widoczny w okienku budki z kebabem. „Przynajmniej można powiedzieć, że pojawiło się tu coś nowego” – pomyślał. Kiedyś, kiedy wieczorami pod budką Bertila ustawiały się w rzędzie podrasowane fordy Amazon miejscowych podrywaczy, a w Rio wyświetlali spaghetti western z Eastwoodem, największym zmartwieniem było, żeby dostać w bułce dużą porcję sosu z krojonym korniszonem i koktajl czekoladowy.
Konrad pozdrowił mężczyznę kiwnięciem głowy i kupił loda.
Nie namyślając się długo, zostawił samochód tam, gdzie stanął, i bez celu powlókł się przez rynek. Lód był obrzydliwie słodki, więc wyrzucił go do kosza na śmieci. Ktoś otworzył
knajpkę przy schodach do przejścia podziemnego pod torami, gdzie zimą koczowali lokalni menele, zawsze śmierdziało sikami, a dzieciaki zdzierały sobie gardła, bo było tam fajne echo. Drzwi stały otworem, lecz przy barze nie było nikogo.
Na rynku Konrad zobaczył więcej oznak życia. Bank, hotel, sklep monopolowy i spożywczak sieci Konsum. Poza tym fontanna z pomnikiem Carla Millesa, do której za czasów Konrada tutejsza łobuzerka wsypywała latem proszek do prania, i piana wylewała się na ulicę. „Wszystko jest na swoim miejscu – stwierdził. – Chociaż przy straganie stoi jakiś obcokrajowiec i sprzedaje importowane owoce”.
Konrad pomyślał o Agnes.
„Nigdy tu nie pasowała” – zrozumiał to już jako nastolatek. W tamtych czasach do miasteczka przybywało niewielu obcych. Od reszty odstawali Polacy, prawie tak samo jak Cyganie, którzy rozkładali wiosną tabory na kempingu przy kąpielisku Välabadet.
Agnes pewnie nie było tu łatwo.
Konrad smakował jej imię:
„Agnieszka”.
Wysilił pamięć, chcąc przywołać jakiś jej obraz. Długo szukał wśród trudno dostępnych, zmagazynowanych gdzieś w korze mózgowej wspomnień. Jej twarz nie chciała przybrać ostatecznej formy, Konrad zresztą nigdy nie dostał żadnej fotografii, która przyszłaby mu z pomocą. Widział ją nieco z ukosa, od dołu, jakby się nad nim pochylała. Kilka kosmyków ciemnych włosów zasłaniało jej policzki i rzucało na oczy cień. Spojrzenie
było jasne i przyjazne, miała w sobie coś, co sprawiało, że Konrad tęsknił. Jej usta rozszerzały się w uśmiechu, melancholijnie śmiały się też oczy. Otoczyło go przyjemnie pachnące ciepło.
Nie wiedział, czy wspomnienie było prawdziwe, czy powstało dawno temu w jego spragnionym miłości umyśle.
„Agnes” – tak ją tu nazywali, i Konrad z czasem zrozumiał, że i on tak powie, jeśli kiedykolwiek będzie o niej mowa. Jednak w domu Hermana i Signe nie wspominano jej chętnie. A jeśli komuś przez przypadek wyrwało się coś na ten temat, robiło się niezręcznie. Wymieniano szybkie ciche spojrzenia i prędko zmieniano wątek.
Dla ludzi w miasteczku była po prostu Polką, ale kiedy Konrad zostawał sam, zdarzało się, że cichutko szeptał do siebie, zupełnie jakby chciał oswoić to słowo: „Mama”.
Stojąc na skrzyżowaniu i patrząc na rynek, poczuł, że ogarnia go bezradność. „Od czego mam zacząć? – zastanowił się. – Być może przyjazd tutaj był idiotycznym pomysłem. Całkiem możliwe, że dzięki temu siłą wydrę na światło dzienne stare wspomnienia, które powinny pozostać pogrzebane”.
Przez moment rozważał ucieczkę, najchętniej wsiadłby do samochodu i odjechał. Stąd do Malmö było siedemdziesiąt kilometrów, nie więcej. I jakieś sześćset do Berlina.
Minęło dwadzieścia osiem lat, odkąd wyjechał i dał się porwać życiu, które pchnęło go dookoła świata. Kiedyś, gdy wracał do siebie, przejeżdżał niebezpiecznie blisko tego miejsca. Ale miasteczko było dla niego strefą zakazaną, skażonym terenem, na którym już nigdy nie zamierzał postawić stopy. Tego dnia jednak stanął na rynku i zobaczył na własne oczy, że nie wydarzyła się tu żadna katastrofa.
Wieść o śmierci Hermana i Signe była być może jakimś znakiem.
– Czy możemy się spotkać pod domem w południe? – spytała pani inspektor.
Konrad wahał się przez kilka sekund, ale po chwili się zgodził. Prędzej czy później i tak musiałby tam pojechać.
Pokryty eternitem Dom Hermana i Signe stał wciśnięty na małej działce między torami a cmentarzem. Konrad miał go już przed oczami. Wyczuwał znajome zapachy, woń stęchlizny zmieszaną z nieco cierpką słodyczą świeżo upieczonych przez Signe sucharków. Kiedy na pobliskim boisku rozgrywano mecz, Konrad w swoim pokoju na piętrze słyszał dochodzące stamtąd odgłosy. Sam rzadko tam chadzał, choć miał album zapełniony kolekcjonerskimi naklejkami na długo przed mistrzostwami świata w Niemczech. Byli tam Ralf Edström, Ronnie Hellströmi Bosse Larsson. Konrad śledził z uwagą każdą emitowaną w telewizji minutę mundialu, a gdy Polska z udziałem Laty, Deyny i Szarmacha pokonała Brazylię i sięgnęła po srebro, serce biło mu nieco mocniej. Beckenbauer, Neeskens i Cruyff byli dla niego najwspanialszym widowiskiem. To nie było to, co marna piłka na czwórce, gdzie mecze zalatywały zazwyczaj mokrą ziemią i przetrawionym alkoholem.
Policjantka powiedziała, że ciała znaleziono w budynku gospodarczym. Dom był właściwie nienaruszony. Sprawcy włamali się jedynie do biurka w sypialni. Konrad nie zdobył się na pytanie, czy Klas wciąż tam mieszka.
– Jasne – odparł. – Będę o dwunastej.
Dotarcie do domu przy torach drogą wiodącą z centrum miasteczka, a potem obok kościoła zajęło mu niespełna kwadrans. Budynek leżał na uboczu, zupełnie jakby inne nie chciały mieć z nim nic wspólnego. Szary eternit pociemniał gdzieniegdzie od wilgoci i brudu. Budowla była znacznie mniejsza od tej, którą Konrad zachował w pamięci. Z przodu rosło parę krzaków bzu, a w małym ogródku za budynkiem piętrzyły się dwie jabłonie. Widać też było rozwieszony między nimi brunatny kwiecisty hamak. Na ulicy przed domem stał radiowóz.
Wygramoliwszy się z auta, Konrad dostrzegł, że drewnianą szopę, w której Herman i Signe przechowywali kosiarkę i rowery, obwiedziono biało-niebieską taśmą. Ostrożnie zbliżył się do drzwi.
– Konrad Jonsson! A więc nadszedł czas powrotu do domu…
W pierwszej chwili nie wiedział, skąd dochodził ten głos, zaraz jednak się zorientował, że ktoś siedzi na ogrodowym krześle w cieniu największej jabłoni.
– Teraz, kiedy ma być podzielony spadek, co nie?! Nagle przyszła pora, żeby przylecieć tu z wywieszonym językiem jak jakiś pieprzony sęp.
Konrad usłyszał charknięcie, zaraz po nim nieznajomy strzyknął flegmą w stronę różanej rabatki.
[image-browser playlist="611053" suggest=""]
autor książki
Źródło: Informacja Prasowa



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1976, kończy 49 lat
ur. 1939, kończy 86 lat
ur. 1999, kończy 26 lat
ur. 1976, kończy 49 lat
ur. 1970, kończy 55 lat

