Przeczytaj początek powieści fantasy Arena 13
Mamy dla was prolog i pierwsze 2 rozdziały powieści Arena 13, której autorem jest Joseph Delaney, twórca Kronik Wardstone. Zapraszamy do lektury.
Mamy dla was prolog i pierwsze 2 rozdziały powieści Arena 13, której autorem jest Joseph Delaney, twórca Kronik Wardstone. Zapraszamy do lektury.
Walka na kije
Człeka można zranić kijem,
Ale wurd mocarniej bije.
Kompendium starożytnych ballad i opowieści
Patrzyłem, jak dwaj kijarze czujnie okrążają się nawzajem. Jasnowłosy chłopak był wysoki i szybki – miejscowy mistrz, przyjmujący wszystkie wyzwania. Zdążyłem już zobaczyć, jak z łatwością pokonał czterech przeciwników. Piąty sprawiał mu więcej kłopotu. Przysadzisty i muskularny, reagował zaskakująco szybko.
Wszyscy walczący byli parę lat starsi – oceniałem, że mają siedemnaście, osiemnaście lat – i znacznie roślejsi ode mnie. Zastanawiałem się, czy zdołałbym pokonać mistrza? Czy jestem dość dobry?
Walczący wymienili już ciosy, ale żaden nie trafił w punktowane miejsce: uderzenie w twarz bądź głowę oznaczało natychmiastowe zwycięstwo.
Walczyli na śmietnisku na obrzeżach miasta, pośrodku kręgu podnieconych widzów, krzyczących i wymachujących rękami, w których ściskali bilety zakładów, kupione od konika, oglądającego starcie z daleka. Większość tłumu tworzyli ludzie młodzi – nastolatki, jak ja sam – ale zdarzali się też tacy w średnim wieku, demonstrujący podobny entuzjazm, krzyczący na potęgę i kibicujący jednemu z kijarzy.
Zakłady przeciw mistrzowi wiązały się z dużym ryzykiem: najczęściej traciło się pieniądze, choć jeśli przypadkiem się wygrało, otrzymywało się czterokrotność stawki. Sam nie obstawiłbym przeciw temu mistrzowi – mimo zręczności przeciwnika wyglądało na to, że jego zwycięstwo jest pewne.
Zresztą nawet gdybym chciał, nie mógłbym się założyć, bo nie miałem ani grosza. Wędrowałem od niemal dwóch tygodni i dopiero co przybyłem do miasta Gindeen. Od ponad dnia nic nie jadłem i doskwierał mi rozpaczliwy głód. Dlatego właśnie przyszedłem obejrzeć walki. Miałem nadzieję wziąć w nich udział. Konik planował starcia tak, by zarobić na zakładach, ale płacił tylko zwycięzcy.
Nagle niski, umięśniony chłopak zrezygnował z ostrożności i zaatakował szaleńczo, spychając przeciwnika do tyłu. Przez kilka sekund zdawało się, że agresja i szybkość się opłacą. Jednak wysoki blondyn ruszył naprzód i rąbnął mocno kijem prosto w usta tamtego.
Gdy wypolerowane drewno uderzyło o ciało i zęby, rozległ się głuchy trzask, a potem miękkie plaśnięcie.
Przegrany poleciał chwiejnie w tył, wypluwając odłamki zęba. Z ust polała mu się krew, plamiąc koszulę.
Walka dobiegła końca. Nadeszła moja kolej – a przynajmniej miałem taką nadzieję.
Dołączyłem do niewielkiej kolejki widzów, czekających na odbiór wygranych. W końcu dotarłem na czoło, patrząc na konika. Przewiązał ukośnie pierś błękitną szarfą, znakiem swojego fachu – speca od hazardu. Dzięki mocnej szczęce i zmrużonym oczom sprawiał wrażenie twardziela. Co więcej, nos miał paskudnie złamany i przypłaszczony.
– Gdzie twój bilet? – spytał ostro. – Pospiesz się, nie mam całego dnia.
Gdy się odezwał, ujrzałem szczerby i pieńki połamanych zębów, świadczące, że sam walczył niegdyś jako kijarz.
– Nie przyszedłem się zakładać – oznajmiłem. – Chcę wziąć udział w walce.
– Jesteś z południa, co? – zadrwił.
Przytaknąłem.
– Nowy w Gindeen?
Skinąłem głową.
– Walczyłeś wcześniej na kije?
– Mnóstwo razy. – Patrzyłem mu prosto w oczy, starając się nie mrugnąć. – Zwykle wygrywam.
– Czyżby? – roześmiał się. – Jak cię zwą, chłopcze?
– Mam na imię Leif.
– Cóż, nie brak ci jaj, Leif, przyznaję. Więc dam ci tę szansę. Możesz walczyć jako następny. Widzom spodoba się nowa krew!
Poszło łatwiej, niż się spodziewałem.
Poprowadził mnie na środek kępy ubłoconej trawy i położył lewą dłoń, wielką i mięsistą na mojej głowie. Potem wskazał wysokiego blondyna – jego poprzedni przeciwnik zdążył już zniknąć. Konik wezwał jasnowłosego gestem, wskazując, by stanął po prawej stronie.
– Rob znów zwyciężył! – zawołał. – Czy ktokolwiek pokona tego chłopaka? Cóż, może w końcu nadszedł ten czas… Oto Leif, nowy w mieście. Walczył już wcześniej na południu. Walczył i zwyciężał! Może przybysz z prowincji pokaże wam, miastowym, kilka sztuczek. Chodźcie zatem, przyjmuję zakłady!
Minęło parę chwil, nim ktokolwiek zareagował. Ponad dwieście par oczu oceniało mnie uważnie; część widzów uś-miechała się szeroko, inni patrzyli z nieskrywaną wzgardą.
Ja tymczasem zmierzyłem przeciwnika uważnym spojrzeniem. Jego biała koszula jaśniała w przedwieczornym słońcu, ciemne spodnie i skórzane buty musiały sporo kosztować. Natomiast moją zieloną kraciastą koszulę pokrywały plamy brudu po długiej wędrówce, a spodnie na lewym kolanie miały sporą dziurę. Ludzie patrzyli na moje buty, których podeszwy kłapały przy każdym kroku. Cerę miałem ciemniejszą niż ktokolwiek tutaj. Część widzów jedynie pokręciła głowami i odeszła.
Jeśli nikt nie zechce się zakładać, nie będę mógł walczyć. Potrzebowałem tej walki i musiałem wygrać.
Na szczęście, ku mojej uldze, wkrótce przed nami utworzyła się krótka kolejka i konik przyjął zakłady.
Potem pojawił się kolejny problem.
– Nie mam przy sobie kija do walki. Czy ktoś z obecnych mógłby mi go pożyczyć? – spytałem konika dostatecznie głośno, by zebrani również usłyszeli.
Własne kije zostawiłem w domu u mojego przyjaciela, Petera. Nie wyruszyłem do Gindeen, by zostać kijarzem – uważałem, że te czasy mam już za sobą.
Konik wywrócił oczami i zaklął pod nosem; część kolejki nagle odeszła, straciwszy zainteresowanie. Ale potem ktoś wsunął mi w prawą dłoń kij i chwilę później stanąłem naprzeciw mistrza, a zebrani utworzyli wokół nas krąg. Natychmiast przekonałem się, że mam przed sobą kolejny dylemat. Było późne popołudnie, słońce zniżało się na niebie. Patrzyłem prosto w ognistą kulę.
Przeciwnik ruszył ku mnie na ugiętych nogach, ciemna sylwetka na tle słonecznej tarczy. Zmrużyłem oczy, czekając na atak. Chłopak skoczył naprzód. Był szybki; ledwie uniknąłem ciosu. Uskoczyłem w lewo i zacząłem go okrążać, on wodził za mną spojrzeniem.
– Rob! Rob! Rob! – Tłum począł skandować jego imię.
Chcieli, żeby wygrał. Ja byłem kimś obcym.
Przesuwałem się nadal, aż w końcu słońce przestało mnie oślepiać i spojrzałem wprost w błękitne oczy. Tamten już nie kucał. Był naprawdę wysoki. Sięgał ręką znacznie dalej niż ja. Musiałem sprawić, by wciągnął się w starcie, a potem podejść blisko.
Znów zaatakował, a ja uskoczyłem; jego kij śmignął mi nad prawym ramieniem. Tym razem omal mnie nie trafił. A buty nie pomagały – z każdym krokiem oderwane zelówki ślizgały się na mokrej trawie.
Skup się, Leif, skup się, upomniałem się w duchu.
Kiedy znów zaatakował, okazałem się nie dość szybki. Wymierzył mi bolesny cios w prawą rękę; upuściłem kij.
Tłum natychmiast zaczął wiwatować.
Jedna z zasad pojedynków na kije brzmi, że cokolwiek się dzieje, nie wolno upuścić broni. Jeśli się to zrobi, to praktycznie koniec – przeciwnik może podejść bliżej i uderzyć, nie obawiając się riposty. Kij Roba trafił w nerw, tak że straciłem czucie w prawej ręce. Zwisała bezużytecznie.
Zacząłem ze sporą pewnością siebie – pamiętałem o wszystkich zwycięstwach w domu – może jednak błędnie oceniłem sytuację. Ostatecznie w mieście mieszkało znacznie więcej ludzi niż na wsi, z której pochodziłem. Logiczne zatem, że kijarzy też jest więcej i standardy będą wyższe.
Rob uśmiechał się; podszedł bliżej, unosząc kij. Zastanawiałem się, czy wyceluje w usta – jeśli tak, najpewniej stracę ząb.
Tłum znów zaczął skandować, coraz głośniej i głośniej.
– Uciekaj, króliczku! Uciekaj, króliczku! Uciekaj! Uciekaj!
Krzycząc, śmiali się. Chcieli, żebym się poddał i uciekł.
I faktycznie ucieczka stanowiłaby rozsądne wyjście. Po co czekać, aż dostanę w zęby?
Nigdy się nie dowiedziałem, czy Rob celował mi w czoło, czy też w usta. Zanurkowałem pod kijem, przeturlałem się tuż przy jego stopach, chwytając własny kij lewą dłonią. Nim zdążył się obrócić, zerwałem się z ziemi. Szybko zrzuciłem bezużyteczne buty – najpierw prawy, potem lewy. Czas jakby zwolnił biegu: słyszałem, jak kolejno lądują w trawie. Rozcapierzyłem palce u stóp, wbijając je w trawiastą powierzchnię. Tak lepiej. Mocniej uchwyciłem kij. Prawą rękę wciąż miałem zdrętwiałą, ale nieważne – idzie mi nią nieco lepiej, lecz lewą radzę sobie niemal równie dobrze. Mogę walczyć obiema.
Zaatakowałem.
Rob był szybki – ale ja także jestem szybki, i to bardzo. Może na bosaka nie poruszałem się tak sprawnie jak w porządnych butach, ale wystarczyło, by trafić go w prawy przegub, a potem wysoko w lewe ramię – nie dość mocno, aby zdrętwiało, zmuszając go do upuszczenia broni, udało mi się jednak go rozwścieczyć przeciwnika. Dokładnie tego chciałem.
Miałem dobre powody, by samemu się rozzłościć. Bolała mnie ręka, a w tłumie niewielu ludzi życzyło mi zwycięstwa. Postawiło na mnie zaledwie czterech. Lecz kijarz, któremu gniew zaćmiewa umysł, chyżym krokiem zbliża się ku porażce. Podczas walki zawsze próbowałem zachować zimną krew. Teraz widziałem, że mój przeciwnik jest wściekły. Najwyraźniej rzadko obrywał; może czuł wstyd, że doszło do tego na oczach kibiców, i pragnął się zemścić. Tak czy inaczej, zalazłem mu za skórę i zrobił się nieostrożny. Skoczył ku mnie, wymachując kijem, jakby chciał oderwać mi głowę od szyi.
Chybił trzykrotnie; za każdym razem odtańczyłem na bok, cofając się w trawie. Ale po trzeciej próbie nagle pomknąłem naprzód.
Przez sekundę był odsłonięty. Wykorzystałem sposobność.
Mogłem uderzyć go w usta, powtarzając to, co zrobił z poprzednim przeciwnikiem. Niektórzy kijarze działają brutalnie i lubią zadawać możliwie największe obrażenia. Ja natomiast bardzo lubiłem walkę na kije i wolałem szlifować szybkość i zręczność wiodące do zwycięstwa niż zadawać ciosy kończące starcie.
Uderzyłem zatem Roba z minimalną siłą, trącając go w czoło. Nie popłynęła nawet krew.
Wystarczyło.
Rob wyglądał na oszołomionego. Tłum ucichł.
Wygrałem. Tylko to się liczyło.
Płacąc za walkę, konik uśmiechał się.
– Dobry jesteś. Bardzo szybki! – rzucił. – Wróć jutro o tej samej porze, a znajdę ci jeszcze lepszego przeciwnika.
– Może – odparłem z uśmiechem, wyłącznie z grzeczności. Nie miałem zamiaru tu wracać, moje plany nie obejmowały walki na kije.
Teraz mogłem kupić strawę i zostało mi jeszcze trochę grosza – dość, by naprawić u szewca buty.
Noc spędziłem w stodole na skraju miasta. Zerwałem się o świcie i umyłem przy ulicznej pompie, starając się wyglądać najlepiej jak to możliwe. Czekało mnie spotkanie z Tyronem, jednym z najważniejszych ludzi w Gindeen.
Zdobyłem zwycięski niebieski bilet, dający prawo do szkolenia u najlepszego nauczyciela – a to oznaczało Tyrona.
Chciałem, by wyszkolił mnie do walki na Arenie 13.
Źródło: Jaguar / fot. Jaguar
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat