Rękopis Hopkinsa: przeczytaj fragment klasycznej powieści SF
W dniu premiery mamy dla was początek powieści science fiction R.C. Sherriffa zatytułowanej Rękopis Hopkinsa. Miłej lektury!
W dniu premiery mamy dla was początek powieści science fiction R.C. Sherriffa zatytułowanej Rękopis Hopkinsa. Miłej lektury!
Oblał mnie zimny i lepki pot, ale co mogłem zrobić? Wokół mnie siedzieli ludzie, którzy próbowali storpedować ten plan i byli na mnie źli za to, że go uratowałem. Gdybym wstał i powiedział, że nie zamierzałem go finansować, jak zareagowaliby ci, którym zarzuciłem tchórzostwo? Straciłbym twarz i zostałbym wyśmiany.
Jestem gotów przyznać, że to brak doświadczenia w publicznych wystąpieniach był powodem mojej nieopatrznej wypowiedzi. Gdybym był bogatym człowiekiem mającym za dużo pieniędzy, sytuacja byłaby zupełnie inna. Jednak nie byłem bogaty. Po zakupie domu i kurzej fermy miałem 9 tysięcy funtów zainwestowanego kapitału, który przynosił mi 400 funtów zysku rocznie. To wystarczało na moje skromne potrzeby, ale nie miałem ani pensa więcej.
Jakie mogły być skutki mojego lekkomyślnego wybuchu? Fiasko planu stworzenia obserwatorium mogło pozostawić Towarzystwo z długiem sięgającym 2 tysięcy funtów! Utrata tak znacznej części moich funduszy oznaczałaby konieczność sprzedania domu — oraz mojej ukochanej kurzej fermy. Nie byłem w stanie o tym myśleć. Bezwładnie opadłem na krzesło, ja, bohater wieczoru, zaskoczony i bezradny, z głośnym aplauzem jeszcze dzwoniącym mi w uszach. Teraz nie mogłem się już wycofać, nie tracąc resztek dumy i szacunku tych ludzi, którzy mnie otaczali.
Jak w chaotycznym śnie usłyszałem głos naszego przewodniczącego dziękującego mi za hojną deklarację. Słyszałem, jak poddał plan pod głosowanie, i zobaczyłem las podniesionych rąk. Plan został przegłosowany czterdziestoma siedmioma głosami przeciwko dziewięciu.
Nie wiem, jak znalazłem siłę, by wyjść do przedsionka. Niewyraźnie pamiętam, że piłem podaną mi przez kogoś filiżankę kawy i jadłem kanapkę, której każdy kęs rósł mi w ustach, gdy próbowałem go przełknąć. Pamiętam, że ściskano moją dłoń, pamiętam uśmiechy i pochwały.
Gdy wyszedłem w noc, aby zdążyć na pociąg, szczękałem zębami w bezsilnej udręce.
Plan został niezwłocznie wcielony w życie i wydawało się, że od początku ciążyła na nim klątwa.
Wszystko szło źle. Kiedy Komitet zapłacił siedmioletni czynsz za wynajem dachu, miejski architekt przeprowadził inspekcję i orzekł, że w obecnym stanie dach nie nadaje się na obserwatorium.
Komitetowi nakazano wzmocnić dach dodatkowym kosztem 217 funtów. Ledwie otrząsnąłem się z szoku wywołanego tym ciosem, a producenci teleskopu podnieśli o 10 procent jego cenę wraz z oprzyrządowaniem, ze względu na wzrost kosztów materiałów.
Wtedy nie należałem do Komitetu, chociaż byłem pewny, że moja hojność zapewni mi w nim miejsce podczas następnych wyborów. Tak więc tylko od mojego starego przyjaciela doktora Percevala usłyszałem, co się dzieje.
Moi wrogowie — przeciwnicy teleskopu — naturalnie dowiedzieli się o tych kłopotach i nie ukrywali złośliwej radości na naszych comiesięcznych spotkaniach, ale pewnego wieczoru doktor Perceval w zaufaniu powiedział mi, że Komitet dzielnie zmaga się z tymi trudnościami i robi wszystko, żeby osiągnąć sukces bez korzystania z mojego finansowego wsparcia.
Powiedział mi, że gdyby plan się nie powiódł, to zwołano by walne zgromadzenie, tak więc brak wiadomości powinienem uważać za dobrą wiadomość.
Jakże modliłem się o pokonanie wszystkich problemów i powodzenie tego planu! Nie tylko ze względu na moje finanse, ale po to, żeby utrzeć nosa moim wrogom!
Jak śmiałbym się z tych głupców podczas hucznej ceremonii otwarcia! Jak chichotałbym, gdyby Brytyjskie Towarzystwo Księżycowe rosło w siłę po zakupie teleskopu — dzięki mojej odwadze i hojności, która wbrew oczekiwaniom moich przeciwników okazała się niepotrzebna!
Każdy mijający dzień umacniał mnie w przekonaniu, że plan się powiedzie, i tego lata rozpierały mnie entuzjazm i satysfakcja, jakich nie zaznałem nigdy wcześniej. Czułem radość hazardzisty, który wygrał ryzykowną grę — zadowolenie ze swojej odwagi — i satysfakcję wywołaną tym, że znajomi uważają mnie za bardzo bogatego człowieka…
A teraz, jak grom z jasnego nieba tego jesiennego wieczoru, przyszedł ten złowieszczy list.
„Zwołamy walne zgromadzenie, jeśli plan się nie powiedzie”. Te słowa doktora Percevala dudniły mi w uszach jak plemienne bębny, gdy siedziałem w mojej ogrodowej altance na wzgórzu.
Bo cóż innego mógł oznaczać ten list? I „wysoce poufny charakter sprawy”?
Miałem wrażenie, że po raz ostatni spoglądam na moją ukochaną kurzą fermę jak na moją własność: na tę ciemnozieloną łąkę i oliwkowe stare cisy. Idąc z ciężkim jak ołów sercem na szczyt wzgórza, nie byłem w stanie patrzeć na mój dom. Ten domek, już nie mój, był taki piękny, tak nieskończenie przyjazny w półmroku, że nie mógłbym tego znieść.
Straciłem apetyt i nie zjadłem doskonałej soli ani sufletu serowego przygotowanych przez moją gospodynię, panią Buller.
Ledwie skosztowawszy tych dań, poszedłem do biblioteki i machinalnie podniosłem nową książkę, którą tak ochoczo odebrałem tego ranka — Kratery Księżyca profesora Hermana Parkera z Harvardu. Otworzyłem ją, a potem upuściłem z odrazą. Podszedłem do okna i zaciągnąłem zasłony, żeby zakryć ten cienki, srebrny sierp, ze spokojnym samozadowoleniem wiszący nad łąką. Nienawidziłem Księżyca: to przez niego zostałem zrujnowany. Nienawidziłem go i wszystkiego, co z nim związane.
Już słyszałem śmiech moich uradowanych wrogów i stukot młotka licytatora — sprzedającego mój drób za śmieszne pieniądze. Przez moment myślałem o ucieczce — opuszczeniu tego nieszczęsnego zebrania 8 października — ale natychmiast uznałem, że byłoby to poniżej mojej godności. Postanowiłem wziąć udział w spotkaniu i stawić czoło konsekwencjom. Lepiej być biedakiem, ale honorowym, niż zachować pieniądze i się wstydzić.
Położyłem się na łóżku, ale nie zmrużyłem oka do świtu.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat