Vesper
– Powiedziałam älskvärdig, nie artig („taktownym”, nie „uprzejmym”) – oznajmiła nieco ostro Lindgren. Wyciągnęła rękę. – Dziękuję panu.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panno pierwsza oficer Lindgren – odpowiedział pracownik ogrodu. – Życzę państwu pomyślnej podróży i bezpiecznego powrotu do domu.
– Jeśli podróż okaże się naprawdę pomyślna, nigdy nie wrócimy do domu – przypomniała mu. – A jeśli wrócimy, to… – Urwała. On już dawno będzie w piachu. – W każdym razie jeszcze raz dziękuję – powiedziała do niskiego mężczyzny w średnim wieku. – Do widzenia – zwróciła się do ogrodów.
Reymont także wymienił uścisk dłoni z dozorcą i wymamrotał coś pod nosem. On i Lindgren wyszli.
Wysokie mury zacieniały niemal opustoszały chodnik. Kroki brzmiały pusto. Po minucie kobieta zauważyła:
– Nie jestem do końca pewna, czy to, co zobaczyliśmy, to był nasz statek. Znajdujemy się na wysokiej szerokości geograficznej. A nawet statek Bussarda nie jest na tyle duży i jasny, by przebić się przez blask zachodzącego słońca.
– Chyba że sieci pola czerpakowego są rozciągnięte – stwierdził Reymont. – A poza tym wczoraj, w ramach końcowych testów, Leonora Christine została przeniesiona na zniekształconą orbitę. Przed naszym wylotem zabiorą ją z powrotem na płaszczyznę ekliptyki.
– Tak, oczywiście, zapoznałam się z programem. Ale nie widzę powodu, żeby pamiętać dokładnie kto co zrobi z naszym statkiem, i o której godzinie. Zwłaszcza że wylatujemy dopiero za dwa miesiące. Po co się tak przejmujesz?
– Tym bardziej że jestem tylko konstablem. – Usta Reymonta wykrzywiły się w szerokim uśmiechu. – Powiedzmy, że ćwiczę do roli panikarza.
Popatrzyła na niego z ukosa. Jej spojrzenie stało się badawcze. Wyszli na esplanadę nad wodą. Po drugiej stronie, jedno po drugim, zapalały się światła Sztokholmu, w miarę jak noc ogarniała domy i drzewa. Ale kanał pozostawał gładki niemal jak tafla lustra, i chociaż na niebie nie pojawiło się jeszcze zbyt wiele iskier oprócz Jowisza, widoczność nadal była całkiem dobra.
Reymont kucnął i przyciągnął wynajętą łódź. Kotwice spoinowe trzymały cumy w betonie. Uzyskał specjalną licencję zezwalającą na parkowanie praktycznie wszędzie. Ekspedycja międzygwiezdna była aż tak ogromnym wydarzeniem. On i Lindgren spędzili poranek na rejsie dookoła Archipelagu – kilka godzin wśród zieleni, domów zrośniętych z wyspami, na których stały, żagli i mew, a także blasku słońca na falach. Niewiele z tego istniało w Beta Virginis, a już na pewno nigdzie po drodze.
– Zaczynam odczuwać, jaki jesteś dla mnie obcy, Carl – powiedziała powoli. – I może dla wszystkich.
– Hm? Mój życiorys jest przecież w aktach. – Łódź uderzyła o esplanadę. Reymont zeskoczył do kokpitu. Trzymając naciągniętą cumę jedną ręką, drugą podał Lindgren. Schodząc, nie musiała się mocno o niego opierać, ale to zrobiła. Jego ramię ledwo drgnęło pod jej ciężarem.
Usiadła na ławce obok steru. Przekręcił zakrętkę kotwy. Międzycząsteczkowe siły wiążące puściły z cichym cmoknięciem, które zawtórowało uderzeniom wody o kadłub. Jego ruchów nie można było nazwać pełnymi wdzięku, tak jak jej, za to były szybkie i oszczędne.
– Tak, pewnie wszyscy zapamiętaliśmy swoje oficjalne biogramy – przytaknęła. – Choć akurat ty w swoim ograniczyłeś się do absolutnego minimum informacji.
(Charles Jan Reymont. Status obywatelstwa: międzyplanetarny. Trzydzieści cztery lata. Urodzony na Antarktyce, ale nie w jednej z jej lepszych kolonii; podpoziomy Poliugorska oferowały tylko ubóstwo i niepokój chłopcu, którego ojciec zmarł wcześnie. Jako młody człowiek w bliżej nieokreślony sposób dostał się na Marsa i dopóki nie wybuchły zamieszki, imał się rozmaitych prac. Potem walczył z Zebrami, wyróżniając się na tyle, że Księżycowy Korpus Ratunkowy zaoferował mu schronienie. Tam ukończył studia i szybko awansował, aż jako porucznik miał dużo wspólnego z usprawnianiem oddziału policji. Kiedy zgłosił się na tę ekspedycję, Urząd Kontroli przyjął go z otwartymi ramionami.)
– Nie napisałeś nic od siebie – zauważyła Lindgren. – W ogóle zdradziłeś cokolwiek o sobie podczas testów psychologicznych?
Reymont przeszedł do przodu i odczepił cumę dziobową. Starannie schował obie kotwice, zasiadł za sterem i uruchomił silnik. Napęd magnetyczny pracował bezgłośnie, a śruba wydawała znikomy hałas, łódź jednak gwałtownie wyrwała naprzód. Patrzył prosto przed siebie.
– Dlaczego cię to interesuje? – spytał.
– W końcu spędzimy razem wiele lat. Niewykluczone, że resztę życia.
– Zastanawiam się, po co więc spędziłaś ze mną ten dzień.
– Bo mnie zaprosiłeś.
– Po tym, jak zadzwoniłaś do mnie do hotelu. Musiałaś sprawdzić w rejestrze załogi, gdzie się zatrzymałem.
Muzeum sztuki Millesgården zniknęło z tyłu w szybko pogłębiającym się mroku. Ani światła wzdłuż kanału, ani bijąca od miasta łuna nie pozwalały stwierdzić, czy Lindgren się zarumieniła. Za to jej twarz odwróciła się od niego.
– Tak – przyznała. – Pomyślałam sobie… że może czujesz się samotny. Nikogo nie masz, prawda?
– Wszyscy moi krewni nie żyją. Zwiedzam tylko ziemskie jaskinie rozpusty. Tam, dokąd się wybieramy, żadnych jednak nie będzie.
Jej wzrok znowu powędrował ku górze, tym razem w kierunku Jowisza, wyraźnej płowobiałej lampy. Pojawiło się więcej gwiazd. Zadrżała i otuliła się szczelnie płaszczem przed jesiennym chłodem.
– Nie – powiedziała przytłumionym głosem. – Wszystko będzie obce. I kiedy ledwie zaczniemy robić pomiary, rozumieć tamten świat – naszego sąsiada, naszą siostrę – by przemierzyć trzydzieści dwa lata świetlne…
– Ludzie tak już mają.
– Dlaczego lecisz, Carl?
Jego ramiona uniosły się, po czym opadły.
– Niespokojny duch ze mnie. I szczerze mówiąc, narobiłem sobie wrogów w Korpusie. Nadepnąłem kilku osobom na odcisk albo szybciej od nich awansowałem. Dotarłem do punktu, w którym nie mogłem zajść dalej bez wdawania się w wewnętrzne gierki. A gardzę takimi rzeczami. – Ich spojrzenia się spotkały. Oboje trwali chwilę w milczeniu. – A ty?
Westchnęła.
– Przypuszczam, że z czystego romantyzmu. Od dziecka byłam przekonana, że muszę udać się do gwiazd, tak jak książę z bajki musi dotrzeć do Krainy Elfów. W końcu przekonałam rodziców, by pozwolili mi zapisać się do Akademii.
W jego uśmiechu zagościło więcej ciepła niż zwykle.
– I osiągnęłaś wybitne wyniki w służbie międzyplanetarnej. Bez wahania zrobili cię pierwszym oficerem twojego pierwszego statku pozaukładowego.
Jej dłonie złożone na kolanach zadrżały.
– Nie. Proszę. Nie jestem zła w swojej pracy. Ale kobiecie łatwo szybko awansować. W kosmosie jest na nas duże zapotrzebowanie. Zresztą moja praca na Leonorze Christine będzie raczej miała charakter kierowniczy. Więcej będę miała do czynienia z… hmm… relacjami międzyludzkimi niż astronautyką.
Skierował wzrok z powrotem przed siebie. Łódź okrążała ląd, kierując się do Saltsjön. Ruch na wodzie się zagęścił. Obok przemykały wodoloty. Towarowa łódź podwodna dostojnie płynęła w kierunku Bałtyku. Nad głowami, niczym świetliki, przelatywały taksówki powietrzne. Centrum Sztokholmu przypominało wielokolorowy, niespokojny ogień, a tysiąc dźwięków zlewało się w jeden zaskakująco harmonijny szum.
– Wracam tym samym do mojego pytania – zaśmiał się Reymont. – A właściwie do kontrpytania, bo to ty zaczęłaś. Nie myśl, że nie bawiłem się dobrze w twoim towarzystwie. Wręcz przeciwnie, a jeśli zjesz ze mną kolację, uznam ten dzień za jeden z lepszych w moim życiu. Ale większość naszej ekipy rozproszyła się jak krople rtęci, gdy tylko szkolenie dobiegło końca. Celowo unikają swoich kolegów z załogi. Lepiej spędzać czas z tymi, których już nigdy więcej się nie zobaczy. Weźmy ciebie, masz korzenie. Stara, szacowna, zamożna rodzina, zapewne troskliwa, ojciec i matka żyją. Bracia, siostry, kuzyni z pewnością pragną zrobić dla ciebie wszystko, co w ich mocy w ciągu tych kilku tygodni, które pozostały. Dlaczego zostawiłaś ich dzisiaj?
Milczała.
– Ta wasza szwedzka rezerwa – powiedział. – Właściwa dla władców ludzkości. Nie powinienem się wtrącać. Daj mi więc takie samo prawo do prywatności. – I po chwili dodał: – Zjesz ze mną kolację? Znalazłem całkiem przyzwoitą restauracyjkę, gdzie obsługują ludzie.
– Tak – odpowiedziała. – Dziękuję. Chętnie.
Wstała i położyła dłoń na jego ramieniu. Twarde mięśnie zadrżały pod jej palcami.
– Nie nazywaj nas władcami – poprosiła. – Nie jesteśmy nimi. Na tym polegała cała idea Przymierza. Po wojnie atomowej, która niemal doprowadziła do zagłady świata, trzeba było coś zrobić.
– Mhm... – chrząknął. – Miałem w szkole historię. Powszechne rozbrojenie i stojąca na jego straży światowa policja, sed quis custodiet ipsos custodes? Komu można powierzyć monopol na broń zdolną niszczyć całe planety oraz nieograniczone prawo do kontrolowania i aresztowania innych? No przecież, że krajowi na tyle dużemu i nowoczesnemu, by z zaprowadzania pokoju uczynił intratną branżę, ale nie na tyle dużemu, żeby podbił kogoś innego albo narzucił swoją wolę bez poparcia większości państw, no i cieszącemu się względnie nieposzlakowaną opinią wszystkich. Jednym słowem: Szwecji.
– Czyli rozumiesz – powiedziała zadowolona.
– Oczywiście. Także konsekwencje. Władza karmi się sama sobą nie przez spisek, ale przez logiczną konieczność. Pieniądze, które świat płaci, aby pokryć koszty Urzędu Kontroli, przechodzą tędy, dlatego stajecie się najbogatszym krajem na Ziemi, wraz ze wszystkim, co się z tym wiąże. I, rzecz jasna, wyrastacie na centrum dyplomatyczne. A ponieważ każdy reaktor, statek kosmiczny czy laboratorium stwarza potencjalne niebezpieczeństwo i musi podlegać Urzędowi, oznacza to, że jakiś Szwed ma głos we wszystkim, co ważne. To z kolei prowadzi do naśladowania was, nawet przez tych, którzy już za wami nie przepadają. Ingrid, moja przyjaciółko, twoi rodacy stają się nowymi Rzymianami i nie ma na to rady.
Jej radość nagle osłabła.
– Czyżbyś nas nie lubił, Carl?
– Jak wszyscy, w sumie. Dotąd byliście humanitarnymi panami. Powiedziałbym, że zbyt humanitarnymi. Jeśli o mnie chodzi, to powinienem być wdzięczny, gdyż pozwalacie mi pozostawać bezpaństwowcem, co raczej jest mi na rękę. Przyznaję, że radzicie sobie całkiem nieźle – wskazał ręką wieże, na prawo i lewo, po których spływał blask – ale długo to nie potrwa.
– Co masz na myśli?
– Nie wiem. Jestem tylko pewien, że nic nie trwa wiecznie. Nieważne, jak starannie zaprojektujesz system, w końcu się zepsuje i padnie.
Reymont umilkł na chwilę, żeby dobrać słowa.
– W waszym przypadku – powiedział – sądzę, że początkiem końca może się okazać ta sama stabilność, z której jesteście tacy dumni. Czy cokolwiek ważnego się zmieniło, przynajmniej na Ziemi, od ostatnich dekad dwudziestego wieku? Czy aby wszystko jest tak jak powinno? – I po chwili dodał: – Przypuszczam, że to jeden z powodów, dla których warto zakładać kolonie w galaktyce. Wbrew ragnarokowi.
Pięści Ingrid się zacisnęły. Twarz znowu zwróciła się ku górze. Zapadła już całkowita noc, ale przez spowijający miasto woal światła można było dostrzec niewiele gwiazd. Gdzie indziej – na przykład w Laponii, gdzie jej rodzice mieli domek letniskowy – świeciłyby nieznośnie mocno i licznie.
– Marne ze mnie towarzystwo – powiedział Reymont. – Skończmy z tymi uczniackimi subtelnościami i porozmawiajmy na ciekawsze tematy. Na przykład o aperitifie.
Uśmiechnęła się niepewnie.
Źródło: Vesper