Zjezdne zbocze: przeczytaj fragment 10. tomu Serii Niefortunnych Zdarzeń
Przeczytajcie fragment dziesiątego tomu młodzieżowego cyklu Seria Niefortunnych Zdarzeń. Premiera już jutro!
Przeczytajcie fragment dziesiątego tomu młodzieżowego cyklu Seria Niefortunnych Zdarzeń. Premiera już jutro!
Jednak nie dokończył zdania, gdyż komary śnieżne urządziły nagle upiorny pokaz tego, o czym Klaus informował siostrę. Strzała zaczęła zwijać się leniwie z prądem górskiego wiatru, aż utworzyła wielkie bzyczące koło, które wirowało wokół Baudelaire’ów niczym świetnie zorganizowane, złośliwe hula-hoop. Pojedyncze komary były tak mikroskopijne, że dzieci nie widziały ich min. Miały jednak wrażenie, że owady szczerzą się z szyderczą satysfakcją.
– Czy ich jad jest trujący? – spytała Wioletka.
– Średnio – odparł Klaus. – Od paru ukąszeń nic nam nie będzie, ale od wielu możemy się ciężko pochorować. Au!
Komar ukłuł go w sam środek policzka, jakby sprawdzał, czy zabawnie będzie pomęczyć średniego reprezentanta rodzeństwa Baudelaire’ów.
– Zawsze słyszałam, że owady kąsają tylko wtedy, gdy się je drażni – powiedziała Wioletka. – Au!
– Mało w tym prawdy – odrzekł Klaus. – A w przypadku komarów śnieżnych ani trochę. Au! Au! Au!
– Więc co mamy... Au! – nie dokończyła pytania Wioletka.
– Nie wie... Au! – nie dokończył odpowiedzi Klaus.
Jednak już po chwili nie mogli sobie pozwolić nawet na niedokończone rozmowy. Krąg komarów śnieżnych wirował wokół nich coraz szybciej i ciaśniej, osaczając dzieci jak miniaturowa biała trąba powietrzna. Następnie, serią doskonale wyćwiczonych manewrów, owady przypuściły atak na sieroty Baudelaire, najpierw z jednej strony, a potem z drugiej. Wioletka pisnęła boleśnie, gdy kilka komarów naraz ukąsiło ją w podbródek. Klaus wrzasnął, gdy cała gromada użądliła go w lewe ucho. Oboje z głośnym krzykiem opędzali się od insektów, lecz komary śnieżne, zamiast odlatywać, cięły ich bez litości po rękach. Żądliły z prawa i z lewa. Atakowały z góry i z dołu – tak że Baudelaire’owie to kulili głowy w ramionach, to wspinali się na palce. A do tego przez cały czas buczały chórem coraz głośniej, jakby chciały pokazać dzieciom, że świetnie się bawią. Wioletka z Klausem w końcu zamknęli oczy i zastygli w bezruchu – bali się, że gdy dadzą choć krok na oślep, spadną w przepaść albo w bure wody Padłego Potoku.
– Płaszcz! – krzyknął błyskawicznie Klaus i zaraz wypluł komara śnieżnego, który zdążył wpaść mu w otwarte usta z nadzieją ukąszenia go w język.
Wioletka w lot pojęła hasło, porwała z ziemi zapasowy płaszcz i rozpostarła go nad bratem i sobą jak wielki, sflaczały parasol. Komary śnieżne bzykały wściekle, próbując się dostać pod spód, lecz musiały poprzestać na żądleniu dłoni Baudelaire’ów przytrzymujących poły płaszcza. Wioletka z Klausem spojrzeli po sobie w półmroku kryjówki i krzywiąc się co chwila od ukąszeń w dłonie, spróbowali podjąć dalszy marsz.
– W ten sposób nigdy nie dojdziemy pod Wielki Zawiany Szczyt – powiedziała Wioletka dosyć głośno, żeby nie zagłuszyły jej komary. – Jak je odpędzić, Klaus?
– Boją się tylko ognia – odparł Klaus. – W książce było o nich napisane, że wystarczy sam zapach dymu, aby utrzymać z dala cały rój. Ale nie rozpalimy przecież ogniska pod płaszczem!
– Au! – Komar śnieżny ukłuł Wioletkę w kciuk i to dokładnie w ślad poprzedniego ukąszenia.
Baudelaire’owie okrążali akurat wyłom skalny, zza którego ukazał im się po raz pierwszy rój komarów. Przez przetarty w jednym miejscu materiał płaszcza zamajaczył im nagle ciemny, kolisty otwór w bocznej ścianie skały.
– To na pewno wejście do jaskini – powiedział Klaus. – Może w środku uda nam się rozpalić ognisko?
– Może – odparła Wioletka. – O ile przypadkiem nie rozjuszymy śpiącego tam zwierzęcia.
– Już i tak udało nam się rozjuszyć tysiące zwierząt – zauważył Klaus, omal nie upuszczając dzbanka, bo komar śnieżny użądlił go w nadgarstek. – Nie mamy chyba wielkiego wyboru. Trzeba dać nura
do jaskini i ryzykować.
Wioletka kiwnęła głową, z niepokojem lustrując wejście do jaskini. Z ryzykowaniem jest jak z kąpielą: czasem okaże się, że jest miło i ciepło, a czasem w głębi zaczai się coś strasznego, co dostrzeżemy zbyt późno, gdy nie pozostanie nam już nic, jak tylko wrzasnąć wniebogłosy i uczepić się kurczowo plastikowej kaczuszki. Baudelaire’owie zbliżyli się ostrożnie do ciemnego, kolistego otworu, stąpając jak najdalej od widocznej tuż-tuż krawędzi urwiska i otulając się ciasno płaszczem przed komarami. W tej chwili jednak najbardziej martwiła ich nie głęboka przepaść ani kąśliwe komary, tylko ryzyko, jakie podejmują, zapuszczając się w ponurą czeluść jaskini.
Nigdy przedtem, rzecz jasna, tam nie byli, i – o ile zdołałem ustalić – nie zajrzeli tam już nigdy potem, nawet w drodze powrotnej, gdy już odnaleźli swoją siostrzyczkę i poznali sekret Werbalnie Zamrożonych Sloganów. Mimo to zaryzykowali i weszli do środka – tam zaś zastali dwie rzeczy doskonale sobie znajome. Pierwszą był ogień. Ledwie Klaus z Wioletką przekroczyli otwór jaskini, zrozumieli, że nie muszą się już martwić komarami śnieżnymi, gdyż poczuli z bliska woń dymu, a daleko, daleko w głębi groty dostrzegli nawet drobne pomarańczowe płomyki. Ogień był im, jak wiemy,
doskonale znany – od woni popiołów, które pozostały po spalonym domu Baudelaire’ów, po swąd pożaru, który strawił Karnawał Kaligariego. Jednak gdy komary śnieżne, uformowane na nowo w szyk strzały, błyskawicznie umknęły sprzed jaskini, a Baudelaire’owie weszli krok głębiej do środka, natknęli się na drugą znajomą rzecz, a raczej osobę, której nie spodziewali się spotkać nigdy więcej.
– Hej tam, zakalce! – zawołał ktoś z czeluści jaskini.
Na ten głos Klaus i Wioletka szczerze pożałowali, że nie zdecydowali się ryzykować gdziekolwiek indziej.
Źródło: HarperCollins Polska
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1966, kończy 58 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1992, kończy 32 lat